wtorek, 25 kwietnia 2017

O bardzo radosnej twórczości

               Bardzo sobie w Szkocji cenię to, że mogę tu powołać do życia moje wewnętrzne dziecko i to w stopniu dotychczas nie praktykowanym- w dzieciństwie też nie. Pozwalam sobie tutaj na różne (pozorne) dysonanse  pozornie nieadekwatne do wieku i bardzo mi z tym dobrze.
Tu w Szkocji dałam na całego upust mojemu zamiłowaniu do różu i fioletu, porzuciłam w umeblowaniu mieszkania  wymuszony a  zakotwiczony w stylu Ikei oraz w mieszczańskiej solidności  gust na rzecz śmieciarskiej skłonności do kwiatków, obrazków, serduszek  i durnostojek o najróżniejszej proweniencji- jednym słowem poszłam w to, co mi tak naprawdę w duszy gra. A gra mi -mimo jesieni życia- w dalszym ciągu  naiwna dziewczynka zachwycona kolorami, przyrodą  i przytulnością.  Przestałam się tu bać posądzenia o kicz, bezguście i wiochę, a zaczęłam podążać zatym,co najbardziej moje.
               Dziś -pod nieobecność Agaty, bo ona miała swoje zajęcia- poszłam sobie do tutejszego Centrum Sztuki na dwie godziny robienia z dowolnych materiałów tego, co się człowiekowi podoba- po to, żeby móc z wykonanych prac zrobić wystawę. Materiały do naszych plastycznych dzieł dowolne: kolorowy papier, włóczka, guziki, kapsle, sznurki, kawałki tektury- co kto chce. Moje -i myślę, że innych uczestników owego projektu- umiejętności  i ambicje plastyczne- prawie żadne. Wykonałam z papieru, sznurka i kapsla coś, co jeden z prowadzących nazwał "Circle of life", spedzjąc miłe, kreatywne i życzliwe dwie godziny w towarzystwie podobnych mi twórców i będąc chwalona za dobór kolorów i pomysł.
Ja i Circle of Life

              Tak, tak- Szkocja to bardzo dobre miejsce, żeby pozbyć się wszelkich wewnętrznych barier typu: "ja to nie mam żadnych zdolności plastycznych", "ja to w ogóle nie mam słuchu", "ja to w życiu bym niczego nie narysowała" itp.itd- podsumowane na ogół końcowym "no przecież nie będę się kompromitować" albo "nie będę się przed innymi ośmieszać". 
Pamiętam, jak kiedyś dwie z moich warszawskich uczennic przekonywały mnie, że "w życiu nie odezwą się po niemiecku dopóki nie będą pewne, że nie zrobią ani jednego błędu"-  czyli przekładając na sztuki piękne- w życiu niczego nie namaluję, chyba że dorównam talentem Picasso czy Rembrandtowi. Chyba bym się nie doczekała.
             Pamiętam też jak z Agatą  parę lat   temu zapisałyśmy się w Warszawie na kurs decoupage'u, prowadzony przez dwie panie plastyczki. Jedna z nich bardzo surowo odnosiła się do naszych bardzo niedoskonałych (jej zdaniem) wyrobów, zabijając tym samym to, co w procesie choćby najbardziej amatorskiego tworzenia jest najważniejsze- przyjemność i oderwanie od codzienności.
              Cieszę się, że znalazłam się takim otoczeniu, gdzie mój mocno nieutalentowany, plastycznie ułomny i pozbawiony twórczych ambicji , ale dziecinny i pełen dobrych chęci  "Freigeist" znalazł ujście. 
Bo przecież wszelka kreacja-choćby najmniejsza i najbardziej niedoskonała- jest przeciwieństwem aktu zniszczenia...... .
              




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz