piątek, 19 września 2014

Galeria typów szkockich




Tak, jak już pisałam, mam swoją prywatną galerię typów szkockich, gdyż malowniczy sposób noszenia się szczególnie starszych reprezentantów tej nacji ze wszech miar zasługuje na uwiecznienie.
Niestety zabrakło mi odwagi na sfotografowanie najcenniejszego egzemplarza, jaki dotychczas dane mi było zobaczyć. Był to bardzo wiekowy pan na wózku, oczywiście ubrany z wszelkimi detalami w narodowy strój od kiltu po tartan, obwieszony puszkami, które służyły mu do zbierania datków na rzecz chorych dzieci- tak wynikało z opisu na puszkach. Ów pan dziarsko wjechał do autobusu, ustawił się, manipulując zręcznie  elektroniką przy swoim pojeździe (bez niczyjej pomocy) w miejscu przeznaczonym dla wózków, radośnie podśpiewywał i dowcipkował z całym autobusem.
Patrzyłam na niego, jak zaczarowana.
Drugi cenny egzemplarz- niestety tego też nie zdołałam uwiecznić- to wczorajsza, żywa reklama Szkocji w czasie referendum. Bardzo przystojny pan, stojący na środku najruchliwszego skrzyżowania w Edynburgu- oczywiście w pełnym rynsztunku, machający wdzięcznie chwościkiem od sporran (skórzana torba, noszona na kilcie)- tak, żeby go wszyscy widzieli i nie zapomnieli, jakie oblicze ma prawdziwa Szkocja.
Strój ów ma być świadectwem przynależności do jednego z góralskich klanów, zamieszkujących Highland czyli wyżyny.
Kiedy patrzę na tradycyjnie ubranych Szkotów, to nasuwają mi się następujące skojarzenia: ten strój- charakterystyczny, bogaty, drogi, w którym każdy detal ma znaczenie-  ma wybitnie „koguci” charakter. „Kurki”- są o wiele skromniejsze, żeby nie powiedzieć niewidoczne. To tak jak z upierzeniem samców i samic w naturze.
A kapelusik z piórkiem i muszelkami (!) naszych górali tatrzańskich albo „Lederhose” górali    alpejskich- to przecież  wszystko atrybuty wybujałego „machismo”. Czyżby górale to ostatni, prawdziwi mężczyźni nowoczesnej Europy?
Tak, czy inaczej- kilt jest sexy.

Poniżej- moja galeria, do której- mam nadzieję- dołączę jeszcze wiele, cennych eksponatów.






czwartek, 18 września 2014

Szkocja od kuchni 2



Oto nasze bieda- kluski. Nie dlatego, że u nas jakoś szczególnie biednie ;), tylko ze względu na ubogość niezbędnych składników.
W wersji podstawowej wystarczy woda, mąka i sól. Pewnie każdy miał do czynienia w dzieciństwie z tzw. solomąką czyli tworzywem do wyrobu różnych prac plastycznych.
To, co widać na zdjęciu, jest wersją wzbogaconą o sól ziołową i curry. Jest to jedna z tych potraw, gdzie trudno określić ilość poszczególnych składników. Wszystko miesza się na wyczucie.
Chodzi o to, żeby z soli, mąki  i zimnej  wody uformować zwarte, ale elastyczne ciasto, dodać dowolną przyprawę i wrzucać na wrzącą wodę z dodatkiem oliwy lub oleju. Kształt i wielkość- dowolne. Ja zrobiłam małe kulki, jak określają to Niemcy- mundgerecht (czyli „na jeden kęs”).
Oczywiście gotować trzeba dotąd, aż kluski wypłyną. Można je używać jako dodatek do zup, do drugiego dania zamiast makaronu czy ziemniaków. Tak, jak już pisałam- Agata odmawia jedzenia prawie wszystkiego, co mączne- jeśli chodzi o bieda- kluski, zrobiła wyjątek. Wręcz się nimi zajada, nie mówiąc już o Wiesiołku, w którego osobie mam niezwykle wdzięcznego odbiorcę moich kulinarnych wymysłów.
To, jak się robi bieda- kluski, podpatrzyłam u Kasi- kolejnej, kulinarnej mistrzyni, której wiedza na temat kuchni- mimo młodego wieku (patrz: Justysia) jest imponująca. Niejednego się od niej nauczyłam.
Mam jeszcze w planie dodanie do składników podstawowych tartego sera, mięsa mielonego i cebuli (razem lub osobno).

SmacznegoJ

środa, 17 września 2014

Yes or No?




Jutro referendum.                                                                                                                               
 Nie uzurpujemy sobie prawa do wypowiadania się po którejkolwiek ze stron.  Zbyt mało wiemy.                                                                                                                                                       Szkoci to wspaniały naród, który tolerancję praktykuje na co dzień bez ostentacji w zwykłych, życiowych sytuacjach i bez powoływania się na sztandarach na „wielowiekową tradycję” czy ”chrześcijańskie wartości”. Mimo bezustannego zderzania się z różnorodnością kultur, języków, wyznań i obyczajów- a może właśnie dlatego- „szkockość” ma się dobrze i egzystuje nienaruszona i niezależna- manifestując się strojem, dialektem, świętami i  wszechobecną błękitną flagą z białym krzyżem. A wszystko to bez nacjonalistycznego i pseudopatriotycznego zadęcia.
Kampania przed referendum (o ile w ogóle można o takiej mówić) przejawiała się właściwie tylko w jeden sposób- w oknach można było zobaczyć często białe „Yes” na niebieskim tle, albo rzadziej białe „No” na tle czerwonym. Nie było demonstracji, marszów, billboardów, afer i wyzwisk.
Media i politycy widocznie zakładają, że naród wie swoje i wie, jak zagłosować.
Życzę Szkotom z całego serca, żeby wynik głosowania był dla nich pomyślny.

Aye!

czwartek, 11 września 2014

Spa po szkocku

Mój pakiet standard, jeśli chodzi o urodę, to: „zrobione” paznokcie, henna na brwiach i rzęsach, fryz i farba na włosach.
W związku z tym przyszło mi doświadczyć w.w zabiegów w wydaniu szkockim, a właściwie międzynarodowym- z wyjątkiem paznokci, bo cena manicure zdecydowanie mnie odstraszyła.No i farby- bo to sobie zawsze robię sama.  Na pierwszy ogień poszły brwi- o rzęsach potem.
Wypatrzyłam, jadąc autobusem, salon (choć to określenie bardzo na wyrost) o wdzięcznej nazwie „Afreen”. Z wystawy spoglądało duże oko ze starannie wymodelowanymi brwiami i niezwykle  długimi rzęsami, a pod spodem było napisane „Only 4 £” i „Appointment not necessery”.
Wybrałam się tam wczoraj. Okazało się, że ów „salon” to jedna egzotycznie wyglądająca pani, jeden równie egzotyczny pan za ladą, jedna leżanka i….nitka. Przede mną na zabieg czekały trzy osoby ( w tym jeden pan), jedna pani była akurat „nitkowana” na leżance.

Pan za ladą powiedział, żebym usiadła i poczekała „few minutes”- nie dowierzałam. Okazało się jednak, że  na moich  oczach pani kosmetyczka (o ile ją można tak nazwać) w ciągu 20 minut przy pomocy nitki oskubała z brwi łącznie ze mną i panią po mnie (ja w tym czasie czekałam i miałam eye brow tinting)5 osób.
W Warszawie musiałabym umówić się  z wyprzedzeniem na konkretną  godzinę, ułożono by mnie w dyskretnym i sterylnym gabinecie, a pani kosmetyczka poświęciłaby mi godzinę.
Kiedy powiedziałam egzotycznemu panu, że chcę zrobić również eye lashes tinting, pan z powagą oświadczył, że to dziś niemożliwe, bo najpierw muszę zrobić „skin test”.
Okazało się, że mam się przyjrzeć, czy po hennie na brwiach nie mam jakiegoś zaczerwienienia na skórze, a jeśli nie to mogę przyjść następnego dnia na eye lashes.
Potem jeszcze pani mi kazała wypełnić jakiś druk- łącznie z datą urodzenia??!!, pod którym miał się podpisać lekarz .???!!Kiedy powiedziałam, że mój lekarz jest w Warszawie, stwierdziła ,że równie dobrze ja  sama mogę się podpisać (??!!), co też uczyniłam. A na koniec pani powiedziała, że teraz już zawsze mogę tu przychodzić (??!!).
Dziś rano spojrzałam w lustrze na swoje brwi- test zdałam. Wobec tego wybieram się „na rzęsy”.
Efekt prezentuję poniżej.:)

Po doświadczeniach z nitką  postanowiłam zaliczyć kolejny etap czyli fryzjera. Było gdzieś za dwadzieścia czwarta, więc z Agatą nieśpiesznie udałyśmy się do „zakładu” o swojskiej nazwie „Tip Top” gdzie z dobrym skutkiem przed ponad miesiącem już  obcinałam włosy.

Ucieszyłam się, widząc tę samą panią fryzjerkę (Yvonne) i zdecydowałam, że hurtem załatwi mnie i Agatę.
Wydało mi się, że Yvonne nie jest w humorze.
Okazało się, że „zakład” jest czynny do 16.00 (??!!) i wcale jej nie ucieszyło, że na koniec dnia może zarobić na dwóch klientkach. Zwróciła nam uwagę poirytowana, że następnym razem trzeba przyjść wcześniej. Przeprosiłam grzecznie i obiecałam poprawę.
Tak czy inaczej- w ciągu piętnastu minut ostrzygła nas dwie- śmigając nożyczkami naprawdę w tempie ekspresowym i ze zdecydowanie dobrym efektem.

Wyszłyśmy, kiedy wskazówka mojego zegarka była równo na 4.00.
Mamy zamiar wrócić i do Yvonne i do Afreen.

Agulinowa fryzura od Yvonne- moja zburzona trochę 
przez wiatr znad Zatoki.





poniedziałek, 8 września 2014

Szkocja od kuchni 1

Oto Szwedka (Swede) czyli nasza pospolita brukiew. Oswoiłam Szwedkę na nasz kulinarny użytek i bardzo ja sobie chwalę, choć brukiew budzi we mnie niedobre skojarzenia (literatura obozowa i zupa z brukwi).
Tu jest kupowana powszechnie i w postaci gotowanej  zastępuje z powodzeniem ziemniaki. Kiedy się ja pozbawi wierzchniej, twardej warstwy- pod spodem mamy kremowy miąższ, który w trakcie gotowania zmienia kolor na żółty.
Ja używam brukwi jako składnika mieszanki warzywnej. Kroję w plasterki marchew, dodaję pokrojony seler naciowy albo korzeniowy, no i oczywiście Szwedkę, pokrojoną w kostkę. Solę, gotuję ok. 30 min. I dodaję do obiadu jako jarzynkę- z dipem jogurtowym albo w sosie pomidorowym. W tej ostatniej wersji może służyć również jako sos do spaghetti albo baza do zupy jarzynowej. Nie wiem, jak to się dzieje, ale taka jedna bulwa jest niezwykle wydajna i dla naszej trójki starcza na jakieś cztery obiady.
Jeśli chodzi o smak, to jest on bardzo neutralny, ale nie mdły- trudno mi go porównać do czegokolwiek, jeśli już, to właśnie chyba do ziemniaka, tyle że konsystencja brukwi jest o wiele bardziej zwarta- chyba trudno ją rozgotować, a ziemniaki zdecydowanie tak. 
Żywimy się brukwią już od dłuższego czasu, nie wiem kiedy ostatnio jedliśmy ziemniaki, a to wszystko dlatego, że Agata z jakichś powodów odmawia jedzenia wszystkiego, co ziemniaczane, mączne, kluchowate i ryżowe.
Kuchnia nie jest mocną stroną Szkotów, i chyba w ogóle Brytyjczyków. Porównując krajobraz kulinarny Warszawy i Edynburga, mogę stwierdzić, że zarówno jeśli chodzi o zaopatrzenie w sklepach jak i dostęp do wszelkich, światowych smaków- Warszawa bije Edynburg na głowę. Puby to oczywiście zupełnie inna historia, ale generalnie królują różne „takeaway”  typu chińskiego i hinduskiego, fish and chips oraz wszelkiej maści fastfoody- z Pizza Hut i McDonaldem na czele. Nie uświadczy się tu kuchni meksykańskiej, ani o dziwo hiszpańskiej (choć Hiszpanów tu więcej niż Polaków), widziałam jedną restaurację francuską- póki co nie ma też żadnej polskiej pierogarni, nie mówiąc już o kuchni gruzińskiej  czy bałkańskiej.
Jak wiadomo jednak- na kulinarnych pustyniach powstawały największe kulinarne wynalazki, których bazą były bardzo proste składniki, czasem też z pozoru- zupełnie do siebie nie pasujące.
Ja swoją kulinarną przygodę ze Szkocją zaczęłam od brukwi- kto wie, co jeszcze może się (w kuchni) zdarzyć….

W każdym razie: Salve Brassica!

A tak wygląda Szwedka po obróbce. Smacznego!




Brukiew
Brukiew lub karpiel (Brassica napus L. var. napobrassica) – odmiana kapusty rzepak, roślina należąca do rodziny kapustowatych. Nie rośnie dziko, występuje tylko w uprawie.
Historia
Pierwsza drukowana wzmianka o brukwi pochodzi z roku 1620 i zawarta jest w dziele Prodomus szwajcarskiego botanika Gasparda Bauhina. Bauhin opisał ją jako roślinę dziko rosnącą w Szwecji. Przyjmuje się, jednak nie bez wątpliwości, że pochodzi ze Skandynawii lub Rosji, gdzie szeroko uprawia się ją do dziś. Poza tymi krajami, uprawiana jest również we Francji, Kanadzie. Brukiew zawitała do Anglii pod koniec XVIII wieku lub na początku XIX. Podczas II wojny światowej była ważnym składnikiem menu, wytwarzano z niej m.in. sok, również w Polsce masowo spożywana była podczas wojny.
Zastosowanie
Roślina uprawna. Uprawiana jest w strefach klimatów umiarkowanych i chłodnych jako warzywo i roślina pastewna.
Kulinaria. Finowie podają ją m.in. pieczoną z daniami mięsnymi (np. jako wypełniacz z mięsem mielonym), zmieszaną z purée ziemniaczanym, jako główny wzmacniacz smaku w zupach. Rozcierana jest razem z gotowaną marchewką i z ziemniakami z dodatkiem masła oraz śmietaną lub mlekiem. Czasami dodawana jest cebula. Powstała potrawa jest w Norwegii obowiązkowym dodatkiem do wielu świątecznych potraw.
Wartość odżywcza. Jak inne warzywa zawierające cyjanoglukozydy (maniok,kukurydza, kiełki bambusa, bataty, fasola półksiężycowata) uwalnia cyjankiprzekształcane w tiocyjaniany, które hamują transport jodu w tarczycy, a w wyższych dawkach współzawodniczą z jodem w procesie jego wbudowywania w związki organiczne. Kiedy w diecie zachodzi brak równowagi tiocyjanianu spowodowany nadmiernym spożyciem jodu, możliwy jest rozwój niedoczynności tarczycy i wystąpienie wola. Karpiel jest jednym z warzyw, których nadmierne spożywanie może prowadzić do niedoczynności tarczycy. Nie ma doniesień o szkodliwych efektach u ludzi wskutek spożycia glukozynolanów, innych związków odpowiedzialnych za gorzki smak brukwi. Ich zawartość w warzywach kapustnych szacuje się na około jeden procent suchej masy.
W drugim roku, gdy kwitnie, stanowi ważną roślinę miododajną.

czwartek, 4 września 2014

O podobieństwach






Chciałam się dziś pomądrzyć na jakiś bardziej ambitny temat- jakieś mini-studium socjologiczne o Polakach w Edynburgu albo rozprawka o zbliżającym się referendum w Szkocji, ale po dzisiejszym , wieczornym spacerze nad Zatoką, odłożyłam te sprawy na później.
Pamiętam, jak mój wujek po wyemigrowaniu do Stanów opowiadał, że uporał się z nostalgią wtedy, kiedy poznał cuda amerykańskiej przyrody. To były inne czasy, podróżowanie nie było aż tak proste i kontakt z krajem był utrudniony, ale sposób, by poczuć się w nowym miejscu jak u siebie, jest mi bardzo bliski.
Spotkałam się kiedyś z takim zaleceniem terapeutycznym, że „mam szukać podobieństw, a nie różnic”. Nie jest to łatwe zadanie, bo różnice aż się proszą, żeby je zauważyć, przeanalizować i skomentować.

Co do podobieństw: przed oknami naszej sypialni mamy ścianę modrzewiowej zieleni, która jest rajem dla ptactwa- zupełnie jak na świerku na Symfonii.
To ptactwo- to synogarlice, szpaki i oczywiście sikorki- całkiem jak na kuchennym parapecie na Ursynowie.
Kiedy odwiedzam piętro wyżej moją niemiecką sąsiadkę Elke- to na monitorze jej laptopa widzę tego  samego pasjansa, którego ja układam co wieczór.
Kiedy nasza sąsiadka z naprzeciwka- June- robi mi awanturę po szkocku, a potem równie gwałtownie przeprasza- to jakbym widziała siebie, bo ja też mam emocje na wierzchu.
A kiedy z Agatą schodzimy wzdłuż pola golfowego do Zatoki, to pachnie świeżo skoszona trawa, krówki muczą, skubiemy jeżyny i jest nam jakoś tak ni to szkocko ni to mazowiecko…




środa, 3 września 2014

Ptaki z wyspy Bass Rock




Smakowanie krajobrazu wokół wyspy Bass Rock to niezwykłe  przeżycie.  Skalista kopuła wyłaniająca się z wód Zatoki Firth of Forth to pozostałość wulkanu, osada wczesnych chrześcijan, i fundament potężnego zamczyska, w którym w 17. Wieku mieściło się więzienie dla niepokornych wobec Wspólnoty.
Bass Rock ma też swoje miejsce w literaturze- Robert.L. Stevenson pisał o niej w „Katrionie”, a współcześnie jest ona  bohaterką znakomitej powieści kryminalnej poczytnego autora szkockiego Petera Maya -  „Czarny dom”.
Od sześciu wieków wyspa jest własnością rodu Hamilton- Dalrymple, jest odludziem, słynącym z tego, że gniazdują na niej tysiące głuptaków (gannets).



W powieści Petera Maya opisany jest również okrutny
obyczaj inicjacyjny, związany z tym miejscem. Od wieków Bass Rock była celem corocznych wypraw wchodzących w wiek dojrzewania młodzieńców z wyspy Lewis. Ich zadaniem było zabicie jak największej ilości gug czyli piskląt głuptaków. Dziś pani z Seabird  Center w North Berwick, skąd  na żywo można podglądać życie głuptaków na wyspie, zapewniała mnie, że gugi są pod ochroną.                                                                                                                         Ludzie nadali mieszkańcom Bass Rock taką, a nie inną nazwę bardzo niezasłużenie. Podobno dlatego, że ptaki te dawały się myśliwym  masowo zabijać, nie uciekając w obliczu niebezpieczeństwa  i pilnując młodych w gnieździe. Nie głuptaki, a po prostu pełni poświęcenia rodzice, oddający życie za swoje dzieci.
Głuptaki to znakomici nurkowie, monogamiczni partnerzy, którzy sprawiedliwie dzielą się obowiązkami rodzicielskimi w okresie lęgowym.
Kiedy z daleka patrzy się na wyspę, wydaje się, że jej biały kolor to sprawa wapiennego budulca. Przez jedną z wielu lunet, ustawionych na tarasie Seabird Center widać, przyczyną tego zjawiska jest obecność tysięcy gniazdujących, wzlatujących i trzepoczących skrzydłami ptaków.
Bezpośredni kontakt z przyrodą to przeżycie mistyczne, niezwykły pokarm dla ducha. Jeśli jeszcze do tego trafi się na słoneczny dzień, przejrzyste powietrze, nasycone kolory- to ta kompozycja doznań zostawi trwały ślad w pamięci i sprawi, że będziemy chcieli wracać do tego z pozoru surowego i nieprzystępnego krajobrazu.

Sco@tBlog czyli Notatnik Edynburski


Mimo zaawansowanej średniowieczności świat mnie w dalszym ciągu - a nawet coraz bardziej- zachwyca, zaskakuje i oczarowuje.
Fotografuję to, co wydaje mi się piękne. 
Przyroda fascynuje mnie najbardziej- staję się coraz bardziej człowiekiem Natury, a coraz mniej Kultury (choćby nie wiem jak obrazoburczo to zabrzmiało), a najmniej Cywilizacji.
Moim marzeniem jest podróż na Alaskę.
Życie mi pokazało, że można znaleźć się i znaleźć szczęście tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy.


 Jestem w Edynburgu od kilku miesięcy i gdyby ktoś roku temu mi powiedział, że ostatnią ćwiartkę mojego życia rozpocznę od „szkockiej przygody”, uznałabym to za śmieszne i nierealne. Kiedy się dobiega sześćdziesiątki, człowiek liczy (na) emeryturę, niańczy wnuki i narzeka. W moim życiu na żadne z tych trzech zajęć jak na razie nie ma miejsca.
„Change is the only constant”- takie jest motto przewspaniałej, edynburskiej  wystawy “Our Dynamic Earth”- i ja się z nim całkowicie utożsamiam.
Nie poczuwam się w żadnym wypadku do bycia emigrantką- to pojęcie w czasach otwartych granic wydaje mi się archaiczne.
Miejsce, w którym przyszło mi teraz mieszkać- całe szczęście z mężem i córką- staram się w miarę możliwości  „udomowić”.  Taka to już moja potrzeba, że jeśli gdzieś zatrzymuję się dłużej niż na jeden dzień- to wiję gniazdko. Edynburg – i chyba cała Brytania- stwarza pod tym względem wiele możliwości. Przemierzyłam już kilkakrotnie cały Sunday Market, North Bridge, Great Junction Street oraz Kerr Street z ich Charity Shops , gdzie znalazłam podstawki, zasłonki, poduszki, wazoniki i ramki, ocieplające nasze mieszkanie.
Sytuacja, której doświadczam, ma chyba coś wspólnego z przeżyciami pionierów. Budujemy tu naszą egzystencję, zaczynając prawie od zera i raptem okazuje się, że obywamy się bez bardzo wielu rzeczy, które w Warszawie wydawały się niezbędne. Wystarczą dwa ręczniki, prane na zmianę, a nie dziesięć, z mężem mieszczę się z ciuchami w jednej małej szafie, a nie w dwóch przepastnych „komandorach”. Jedzenie się nie marnuje, a taka rzecz, jak opakowanie po lodach, zyskuje kolejne, wielokrotne zastosowanie. To bardzo ożywcze i praktyczne- swego rodzaju recycling i minimalizm w jednym.
Oswajam też edynburską rzeczywistość za pomocą aparatu fotograficznego- w Edynburgu jest co fotografować, teraz w czasie Fringe, ale też poza sezonem. Mam oczywiście swoją „Galerię Typów Szkockich”, obrazki z Fringe i nostalgiczne widoki znad Zatoki. Obwieszam nimi ściany w naszym szkockim mieszkaniu, żeby oczy przywykły i do takich krajobrazów, a nie tylko do mazowieckich wierzb…Kto wie, ile czasu przyjdzie mi tu mieszkać, ile razy wracać, a chciałabym wracać tak jak do Warszawy- czyli do domu.



Tęsknota za Warszawą, psem i mieszkaniem- a jakże pojawia się i pozwalam jej swobodnie płynąć, nie upychając rozpaczliwie na dnie świadomości.
Żeby się poczuć bardziej u siebie, staramy się wszyscy troje istnieć w życiu małej wspólnoty, jaką są mieszkańcy naszego domu. Doglądamy wspólnie ogrodu, zbieramy śmieci przy naszym ogrodzeniu, pilnujemy grafiku wystawiania pojemników i myjemy klatkę schodową.
Kiedy przyjeżdża się w nowe miejsce, trudno się oprzeć porównaniom, choć z mojego punktu widzenia prowadzą one donikąd. Równie dużo z tego, co w Polsce, przeniosłabym do Szkocji i odwrotnie.
Kiedyś rozmawiałam w Polsce z Chorwatką, która uciekła do nas przed wojną na Bałkanach i zapytałam ją, jak się odnalazła tu w Polsce? Odpowiedziała mi, że sposób jest jeden- szanować obyczaje kraju, w którym chce się zamieszkać. Ja też tak to widzę- oczami późnej „emigrantki” w późnym wieku.



PS. I jeszcze anegdota:

Szłam sobie dzisiaj naszym stałym szlakiem spacerowym nad Zatokę wzdłuż płotu, za którym są chaszcze, zagajniki i generalnie dziki teren. Mijała mnie pani z pieskiem, pozdrowiłyśmy się uprzejmie, bo taki tu miły obyczaj, i pani zagadała coś do mnie w miejscowym dialekcie, którego ja ani w ząb (dodam, że nie chodzi o angielski). Poprosiłam ją grzecznie, żeby powtórzyła slowly, bo ja jestem stranger. Pani się zasępiła, pokazując na teren za płotem: "Mhm....deer.....family......RUDOLPH THE RED NOSE!"
No i od razu rozumiałam.:))