piątek, 28 listopada 2014

Kolej na pasję


Gdzie byśmy się nie znaleźli i co by nas w to miejsce nie zagnało- po krótkim czasie okazuje się, że jesteśmy tam właściwie w jednym celu: żeby Agata mogła zaliczyć kolejny przystanek na drodze (a raczej na torach) swojej kolejowej pasji. Wyjątkiem była chyba tylko Florencja, gdzie mimo najszczerszych starań nie udało nam się znaleźć niczego „w temacie”, a Most Złotników i Duomo nie zrobiły na Agacie wrażenia.
A tak- czy jadę odwiedzić moją przyjaciółkę w Szwajcarii, czy służę jako tłumaczka w szpitalu w Hamburgu, czy chcę się ponapawać świątecznym urokiem Salzburga, czy wreszcie próbuję zagłębić się w fascynujący krajobraz katedr i opactw w Szkocji- zawsze kończy się tak samo. W Szwajcarii najważniejszy jest przejazd Gletscherbahn, w Hamburgu- największa na świecie makieta kolejowa, w Austrii- przejazd bożenarodzeniową lokomotywą parową z Mikołajem, no a w Szkocji wizyta u „Tomka” i wycieczka zabytkowym składem z jednym z Tomkowych kumpli na czele. To wszystko jest jeszcze poprzetykanie nieustającymi  wizytami w księgarniach i kioskach, spacerami po dworcach i wyszukiwaniem w internecie tego wszystkiego, co może mieć jakikolwiek, choćby najmniejszy związek z koleją.

Szkocja jest pod tym względem rajem ( a czasem wręcz piekłem). Brytyjczycy- podobnie jak Niemcy- lubują się w odrestaurowywaniu zabytkowych lokomotyw i czynieniu z nich atrakcji turystycznych. Ilość pism, filmów i książek nt. British railways przyprawia o zawrót głowy i pustkę w portfelu. Tomek jest tu postacią kultową- no może Królowa- Matka go trochę dystansuje- i jest widoczny wszędzie: na dziecięcych plecakach, skarpetkach, czapkach i bluzach. Nam udało się poprzestać na pościeli i zasłonach oraz małej torbie zakupowej.

Na nasze szczęście jest tu bardzo rozwinięty rynek wtórny wszystkiego, co komuś jest już niepotrzebne, a co chciałby sprzedać za grosze: trafia to do tzw. Charity shops oraz Sunday Market i dzięki temu udaje nam się bardzo niewielkim kosztem powiększać kolekcję Agaty i sprostać jej nienasyconym oczekiwaniom.
Tak jak wspomniałam- zabytkowa kolej  jest tu przedmiotem troski i zainteresowania. Póki co jeszcze nie daliśmy rady zaliczyć „perły w koronie” czyli „The Jacobite”, zabytkowego pociągu przemieszczającego się wśród przepięknych krajobrazów Highland, a znanego m.in. z występów w „Harrym Potterze”. Podobnie czeka nas jeszcze wizyta w York, w British Railways Museum, którego to stronę internetową przeczesałyśmy już do cna.
Jak do tej pory nasz zbiór kolejowych doświadczeń ze Szkocji to: wizyty na dworcach w Glasgow no i oczywiście w Edi, kolejowa ekspozycja w Muzeum Zabawek, zwiedzanie Riverside Muzeum w Glasgow i Muzeum Narodowego w Edi pod kątem historii kolejnictwa, odwiedziny w Railways Museum w Bo’ness , wizyta w Thomas Shop i przejażdżka Tomkowym składem tamże. No i jest jeszcze ulubiona kafejka Agaty pod nazwą "Punjab Junction" z lokomotywą w herbie i wizerunkami hinduskich pociągów wewnątrz.





Co nas czeka w najbliższym czasie? Gwiazdkowe prezenty, bombki, dekoracje świąteczne o jedynie słusznym profilu oraz zrobienie  paru kółek Santa Train po Christmas Market. Ufff….A raczej puff…

Szkocja od kuchni 4 czyli bigos, nie-bigos.



Męska część czyli 1/3 naszej rodziny zażyczyła sobie kapuśniak. Jak tu- z dala od środkowoeuropejskich budek warzywnych z beką- wyczarować kiszona kapustę? Jak zwykle niezawodny okazał się Lidl, gdzie za rozsądną cenę dostałam słój „Sauerkraut” marki Krakus. Uzupełniłam małą torebką „kwaszonki” z polskiej półki w Morrissonie, i byłam gotowa do kolejnego kulinarnego eksperymentu. W domu okazało się, że nie mam włoszczyzny i wkładki mięsnej- oprócz oczywiście standardowego bekonu, no i zamiar musiał ulec transformacji.
Skończyło się na bigosie w baaaaaaaaaaaaardzo nietradycyjnym wydaniu, którego bazą była głównie moja fantazja oraz to, co akurat znalazło się w lodówce. Wyszła pycha.
Ale po kolei: wyjęłam kapustę, bardzo dobrze odcisnęłam z soku, przelałam kilkakrotnie zimną wodą, znowu odcisnęłam i zaczęłam podsmażać na patelni z niewielką ilością oleju. Na drugiej patelni podsmażyłam pokrojoną cebulę i paprykę, wrzuciłam do kapusty i wzięłam się za podsmażanie bekonu, wymieszałam z kapustą, papryką i cebulą, dodałam trochę bulionu i zaczęłam podduszać, mieszając mniej więcej co 10 minut. Jak wiadomo, bigos potrzebuje czasu, tak więc cała operacja trwała ok. 2 godz., a ja w przerwach umilałam ją sobie lekturą kolejnego kryminału Iana Rankina z Edynburgiem w tle.
Miałam jakiś niedosyt, jeśli chodzi o dodatki- a to za mało cebuli, a to bez grzybów ,a to bez kminku, a to bez śliwek suszonych…. Natomiast miałam suszone pomidory w oliwie,więc  pokroiłam je i dodałam. Okazało się jednak, że „bigos” jakiś zbyt kwaśny. W lodówce znalazłam słodki sos sojowy, który okazał się strzałem w dziesiątkę.  Całość posypałam jeszcze oregano, wymieszałam i otrzymałam od rodziny  platynową patelnię- maksimum uznania, demonstrowanego mlaskaniem, oblizywaniem, dokładaniem, przewracaniem oczami i wyskrobywaniem  z patelni.

Po prostu niezły bigos…..

Spacer z d(r)eszczykiem.




Jak już wiecie, często gościmy z Agatą w tutejszym Botanic Garden. Przylega do niego uliczka o nazwie Inverleith Terrace, która stała się kilkakrotnie celem mojej fotograficznej pielgrzymki. Zauroczył mnie jej klimat, który tworzą domy, wille, rezydencje i ich ogrody rodem z brytyjskich kryminałów- aż się proszą jakieś „Morderstwa z Midsommer” albo „Pies Baskerville’ów” . Sportretowałam w owalu Inverleith Terrace. Już się zmierzchało, było pochmurno i deszczowo, a raczej dreszczowo…..












środa, 12 listopada 2014

Walking on Leith Walk




Dziś kolejny spacerek- tym razem ulicą, gdzie w spokojnej synergii miesza się ze sobą wszystko:
nacje i karnacje, zapach cygar z wonią karmelków, Wschód z Zachodem, Chris Rea z Elvisem i Shakespearem, smaki Orientu z "Taste of Poland", gdzie salonów fryzjerskich jest tyle co w Osinowie Górnym, gdzie bieda sąsiaduje z Windsorem, stare z nowym, a Sacrum z Profanum. I gdzie każdy znajdzie coś dla siebie.
Zapraszam na Leithwalk.
















Spacerek ze Sztuką



W żadnym wypadku nie jestem koneserką malarstwa. Jako tako rozróżniam poszczególne epoki i style, natomiast moje ucho jest zdecydowanie wrażliwsze niż moje oko – muzykę wielbię, przeżywam i odczuwam o wiele mocniej.
Skłamałabym natomiast twierdząc, że sztuki piękne mnie „nie ruszają”. Dobrze się czuję w otoczeniu obrazów, w „świątyniach sztuki”, ale dzieła trafiają do mnie niezwykle wybiórczo, żeby nie powiedzieć przypadkowo. Nie mam ulubionych malarzy, czy ulubionych epok. Czasem jakiś obraz mnie zachwyci, rozbawi, wzruszy. Czasem rzuci mi się w oczy jakiś wyjątkowy szczegół, czasem oryginalny temat, albo kunszt w wyrażaniu ludzkich emocji.
Edynburg ma sporo do zaoferowania miłośnikom sztuk pięknych. Jest Szkocka Galeria Narodowa, jest Szkocka Galeria Portretu, jest Centrum Sztuki Współczesnej oraz wiele pomniejszych galerii, muzeów i sal wystawowych.
Ja najchętniej odwiedzam Szkocką Galerię Narodową, bo to niezwykle przyjazne miejsce dla wszystkich, nie tylko dla znawców malarstwa. Można tam w schowku zostawić na cały dzień ciężki plecak, można wypić kawę i posiedzieć z laptopem , a potem nieśpiesznie przejść się po salach i poobcować z Rembrandtem, da Vinci, El Greco i Rubensem. Szkocka Galeria Narodowa ma w swoich zasobach dzieła tych największych, które są na wyciągnięcie ręki, bez szyb pancernych i bez tłumu przewalających się turystów.
Jednak dziwnym trafem ja zatrzymuję się przy obrazach, które wyszły spod pędzla tych mniej znanych  i wracam do nich za każdym razem, kiedy tam jestem. 

Oto niezwykle subiektywny wybór  obrazów z mojej ulubionej edynburskiej galerii, podyktowany nie tyle jakimiś kryteriami, co raczej ich brakiem. Taki mój  niewymuszony spacerek ze sztuką.


Moim ukochanym obrazem jest „Chłopiec z (jakbyśmy to dziś określili) podręcznikiem szkolnym”. Obraz ten mnie wzrusza i uruchamia wyobraźnię. Wiesio powiedział, że za tym chłopcem stoi belfer z rózgą. Chłopczyk jest bladziutki, ma poogryzane paznokcie, a jego myśli błądzą gdzieś z dala od mądrości, zawartych w książce. A może boi się jutrzejszego dnia i surowego belfra?
Zupełnie inny nastrój- choć też chodzi o naukę- ma scenka rodzajowa pędzla holenderskiego malarza, przedstawiająca szkołę dla chłopców i dziewcząt. Znakomicie sportretowany  jest pan nauczyciel, z którego emanuje tyleż znudzenia, co przeświadczenia o swojej ważności. Jak widać  „od roboty” jest pani nauczycielka, a dzieci? Dzieci głównie tworzą chaos i wolą zajmować się czym innym. Brzmi znajomo?

Przed przyjazdem do Edi nie znałam prawie malarstwa brytyjskiego (no może poza Turnerem), a tu na miejscu okazało się, że powoli staję się wielbicielką niektórych miejscowych artystów. Z przyjemnością zatrzymuję się przy obrazach Allana Ramsaya, a szczególnie przy portrecie Anny 
Arnot.
Podoba mi się spokój i łagodność tej damy i pastelowa aura, jaka ją otacza. Tuż obok niej wisi obraz pt. „Dziewczynka z nieżywym kanarkiem” wymienionego już J-B. Gruezego, który najwyraźniej upodobał sobie dzieci z ich rozterkami i smutkami. Może i scena banalna, a i tragedia wydumana, ale dla mnie ten portret ma dużo uroku i nastroju.

I żaby pozostać przy dzieciach- wprawdzie z zupełnie innej epoki- ale też odwołujący się do dziecięcego świata przeżyć jest „Sen na jawie”. Dzieci śnią na jawie, budują swój własny świat i mają sekrety  po to, by wymknąć się choć na chwilę z kontrolowanej przez dorosłych rzeczywistości- tak jak tu- wymknęły się do „tajemniczego ogrodu”.

Moja galeria byłaby niepełna, gdyby nie było tu obrazu wybranego przez Agatę. Agata wybrała oczywiście obraz z kotem, a konkretnie sielską scenkę francuskiego malarza F. Bouchera. Mnie też ten sielski widoczek się podoba- chciałabym być na miejscu tej damy, odpoczywać „na łonie”,a  na swoim łonie mieć kotka. Ot takie senne marzenie w słoneczny dzionek.

I jeszcze jedno marzenie, uwiecznione na płótnie- to „Alegoria melancholii” L. Cranacha. Tu uderzyło mnie odniesienie do czasów współczesnych. Dziś ten obraz mógłby być zatytułowany „Baby- Blues”. Wieki mijają, a marzenia wciąż te same… Z jednej strony dzieci, obowiązki, a z drugiej tęsknota za „rycerzem na białym koniu”.
Jak do tej pory wychodzi na to, że najbardziej w malarstwie lubię dzieci i damy. Wobec tego na koniec nieco inne klimaty. Zupełnie niespodziewanie poruszył mnie obraz przedstawiający Marcina Lutra. Bycie Lutrem to niełatwa sprawa- stąd bladość lica, podkrążone oczy, a w nich gorączka. To portret zwykłego człowieka, który boi się, że zadanie, którego się podjął, może go przerosnąć. Oj, niejeden raz w życiu byłam Lutrem…

I na koniec- jakżeby inaczej: portret szkockiej rodziny. Mama pozostaje w cieniu (choć ten cień to właśnie sprawa nadmiaru światła, padającego na jej oblicze)­­­­­, córeczka swobodnie oparta o oboje rodziców, a tata- pozornie surowy i o grubo ciosanych rysach- nie jest chyba tyranem dla swoich pań, natomiast kolor jego twarzy zdradza zamiłowanie do mocnych trunków, a pokaźna postura- do sutego jadła. Jednym słowem- do tego wszystkiego, w czym Szkoci gustują po dziś dzień łącznie ze swobodą w gestach i słowach.

To już  prawie koniec mojego spaceru. Wielkiego malarstwa nie byłoby oczywiście bez motywów sakralnych. Tak się jakoś składa, że zatrzymuję się na dłużej przy portretach zwykłych śmiertelników. Jedyny obraz „z kościołem w tle”, który na dłużej skupił moją uwagę, to „Chrystus w domu Marii i Marty”. Może dlatego, że ta przypowieść zawsze wydawała mi się przejmująca (ech, siostrzyczki…), a poza tym tu Jezus wpadł po prostu do dziewczyn na pogawędkę- a nie po to, żeby im prawić kazania i wymądrzać się. One też go traktują po przyjacielsku i – nomen omen- bez nabożeństwa. Choć tyle ważnego ma im do przekazania….


Pewnie wkrótce  znowu wrócę do Galerii, żeby pospacerować ze sztuką. Bo sztuka, podobnie jak przyroda- zapewnia mi  jaką taką równowagę.

piątek, 31 października 2014

Pamiętam i wspominam


Nie będzie mnie w tym roku na Powązkach, ale sercem, duszą i myślami jestem blisko tych, którzy będą tam obecni  jak i tych, którzy są już nieobecni.
Myślę w tych dniach szczególnie  często o dwóch bardzo bliskich mi osobach- o mojej Mamie i o Dziadku Agaty. Miałam to szczęście w życiu, że dane mi było uczestniczyć w losie osób szlachetnych. To właśnie Ci, których wspominam. Mówi się o takich osobach, że „takich ludzi dziś już nie ma”.
Moja Mama była człowiekiem niezwykle skromnym, pozbawionym agresji, o niezwykłej kulturze osobistej, która nie pozwalała jej zranić nikogo , jak również niestety bronić się przed innymi. Była w sposób prosty i oczywisty uczciwa i pozbawiona wszelkiego materializmu. Kiedy dziś patrzę na Agatę, to wydaje mi się, że wiele z tych cech odziedziczyła po swojej Babci- czyli jak ją nazywały wnuki-  Babie. Nie wiem, czy to dobrze, czy nie- bo szlachetność chwilami bardzo utrudnia życie, choć z drugiej strony przysparza autentycznych przyjaciół i bezwarunkowej sympatii.
Mama miała bardzo trudne życie, czego przyczyną byłam w dużym stopniu też i ja. Jeśli czegokolwiek w życiu żałuję, to właśnie tego- że przysporzyłam temu najbliższemu mi człowiekowi tylu trosk. Kiedyś, po latach moich wzlotów i upadków siedziałam razem z Mamą przy stole u mnie w domu i chciałam ją przeprosić za to wszystko, czego tak bardzo się wstydziłam i co tak ciążyło mi na sumieniu. Mama wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Dużo razem przeszłyśmy. Posiedźmy i pomilczmy”.
Codziennie myślę o Niej i o tym, jak bardzo Jej życie różniło się od mojego. Było niewyobrażalnie ciężkie, a Mama była tak naprawdę osobą bardzo kruchą. Najpierw tułaczka po powstaniu, potem powojenne trudy, wreszcie choroba Taty, kłopoty ze mną, trudna do zniesienia sytuacja domowa, wreszcie Jej własna choroba- właściwie nie miała chwili wytchnienia od losu. Ja- mimo choroby Agaty, rozwodu, demonów, z którymi  cały czas walczę- żyję w świecie pełnym ułatwień i korzystam z tego pełnymi garściami.
Czy coś od Niej wzięłam? Największą lekcją dla mnie było przyglądanie się bezbronności mojej Mamy wobec rodziny, wobec przełożonych w pracy, wobec sprzedawczyni w sklepie mięsnym , wobec moich nauczycielek. Jedyna pociecha dla mojego nieczystego sumienia to fakt, że nieraz stawałam w obronie mojej Mamy- tak, jak to robią młodzi ludzie- bez zahamowań i dosadnie i że gdzieś, kiedyś powzięłam głęboko w duszy postanowienie- że ja bezbronna nie będę.
O wiele ważniejsze jednak okazało się, że dzięki temu- jak się dziś mówi- „systemowi wartości” mojej Mamy- ja, po latach zagubienia i wyobcowania miałam do czego wrócić. Że wszystko to, do czego inni ludzie o takich samych problemach jak moje muszą dochodzić sami i tworzyć własne wzorce- ja miałam gotowe i pod ręką. Za to jestem moim Rodzicom najbardziej wdzięczna- za ten fundament, którego bardzo długo nie doceniałam, a który na szczęście okazał się silniejszy niż moje autodestrukcyjne działania.
Wspominam też Dziadka Agaty, z którym moja Mama bardzo si ę lubiła. Mimo tak odmiennych losów, mieli oboje wiele wspólnego.
Kiedyś powiedziałem do kuzynki Dziadka, że mogłam przyjść do niego z każdą sprawą, a ona pokiwała głową: „Tak, on się niczemu nie dziwił”. To wielka sztuka- nie dziwić się niczemu, nie oceniać, nie oburzać. Dziadek miał dwa powiedzenia: „Jak mi powiesz prawdę, to będę ci mógł pomóc” i drugie : „Jasne sytuacje tworzą przyjaciół”.  Staram się o nich pamiętać w relacjach z ludźmi.
Bardzo wiele od Dziadka wzięłam- przekonanie, że w każdych czasach, w każdym wieku i w każdym miejscu można się odnaleźć, że nie należy chować urazy  i że z każdym trzeba rozmawiać- bez względu na poglądy i orientacje.
Na szczęście dane mi było – jeszcze przed chorobą Dziadka- napisać do niego list. Z prośbą o wybaczenie i z podziękowaniem za jego przyjaźń. Bardzo się wzruszył.
Był człowiekiem pełnym sprzeczności- ale przez to właśnie bardzo ludzkim, takim, którego kochano i któremu wybaczano.


W najbliższe dni – tutaj w Edynburgu- zapalę dwie świeczki i będę pamiętać i wspominać.

Szkocja od kuchni 3 - czyli fasolka po brytyjsku



Bez beans i bacon nie byłoby kuchni brytyjskiej, a w tym i szkockiej. To nie przypadek, że Jaś Fasola nazywa się tak, a nie inaczej, bo upodobanie do strączków jest „very british”- o bekonie już nie wspomnę. Fasolkę można dostać jako „baked beans” w puszkach- saute albo w sosie pomidorowym. Bekon natomiast- w najbardziej znanej postaci- w  cienkich plastrach jako „smoked bacon”- używany do „eggs and bacon”.
Ja kupuję fasolkę w sosie pomidorowym, a bekon-  wędzony i drobno posiekany- w zgrabnych paczuszkach. Służy mi jako baza do potrawy zbliżonej do fasolki po bretońsku (o której w Bretanii podobno nikt nie słyszał) z dodatkiem cebuli, papryki, marchewki i przypraw takich, jak oregano, sos sojowy i pieprz. Soli prawie nie używam, bo bekon sam w sobie jest słony i fasolka też. Bekon jest o tyle lepszy od naszego boczku, że jest zdecydowanie mniej tłusty, a beansy mniejsze  i lżej strawne.
Na jednej patelni podsmażam bekon- w tej paczce jest go naprawdę sporo-na drugiej cebulę i paprykę. Potem dodaję warzywa do bekonu, przesmażam jeszcze raz, jedną lub dwie puszki fasolki, duszę krótko wszystko razem. Dodaję jeszcze trochę sosu pomidorowego, przyprawiam i gotowe.
Jest to niezwykle ekonomiczna potrawa, bo bekon jest tu stosunkowo tani, fasolka też, a taka patelnia jak na obrazku starcza naszej trójce na dwa dni.

Inne zastosowanie bekonu to coś w rodzaju gulaszu-  zmieniam wtedy proporcje- więcej bekonu, więcej warzyw (marchew, seler, pietruszka), oczywiście cebula i papryka, ale za to bez beansów.

Najbardziej „fasolką po brytyjsku” zajada się mój mąż, bo to taka „męska” potrawa, ale Agata też nie odmawia, szczególnie kiedy na wierzchu  fasolkę posypię tartym serem.
Smacznego!

wtorek, 28 października 2014

Moje kino


Od dłuższego czasu rezydenci Fb  są odpytywani przez krewnych i znajomych na okoliczność dziesięciu ulubionych pozycji literackich albo filmów. Pytanie o filmy i książki jest ważne- porządkuje hierarchie, to pytanie o światopogląd, postawy, wartości i wrażliwość. W moim przypadku nie tyle chodzi o ulubione pozycje, co o najważniejsze tzn. takie, które zmieniły moje myślenie, albo utwierdziły mnie w takim, a nie innym postrzeganiu świata. Pytanie o filmy jest  dla mnie łatwiejsze, bo ciągle jeszcze trafiam na obrazy, które coś we mnie zmieniają. Z literaturą sprawa ma się inaczej. Dawno temu, dzięki  Rodzicom i wspaniałej polonistce z liceum przerobiłam większość dzieł, zaliczanych do tzw. humanistycznego kanonu literackiego. Były fascynacje literaturą rosyjską, iberoamerykańską, czytanie pod kołdrą „Przeminęło z wiatrem”, próby (nieudane) przebrnięcia przez „Ulissesa” Jamesa Joyce’a,  tęsknoty za bohaterami Hemingwaya, Steinbecka, Greena i oczywiście pełna identyfikacja z pokoleniem Kolumbów  z Bratnego.

Dziś przy literaturze odpoczywam. Uwielbiam Allende i Zafona- realizm magiczny to dla mnie klucz do pojmowania życia i świata, powieści kryminalne z portretem miasta w tle- stąd zaczytuję się Krajewskim i Twardochem i jeszcze może to wszystko, gdzie jest trochę egzotyki i wzruszeń- jak choćby w „Chłopcu z latawcem” Hosseiniego.

Jeśli chodzi o filmy, to nie dalej jak wczoraj zerknęłam na półkę z dvd u mojej nowej przyjaciółki Elke. Stoją na niej m.in. „Skazani na Shawshank”, „Lot nad kukułczym gniazdem” i „Życie jest piękne”.  Te trzy filmy spokojnie mogłyby się znaleźć na mojej liście. A  film„Życie jest piękne”  mogę  umieścić na pierwszym miejscu.  

Oto moja lista:
1.       „Życie jest piękne”- pierwsze miejsce choćby za sam tytuł, za ideę, że w życiu ważne jest nie tyle to, co widzimy, ale w co wierzymy i że tak naprawdę chodzi o to, żeby „trzymać fason” i
że jedyną ideą dla której warto poświęcić choćby życie jest dobro tych, których kochamy.
2.       „Spaleni słońcem”- chyba za to samo, co powyżej i za słowa, wypowiedziane przez Michałkowa: „U czełowieka wsiegda dwie puci…”
3.       „Fanny i Aleksander” Bergmana- za utwierdzenie się w przekonaniu, że życie to magia.
4.       „Kabaret” Fossa za to, że w tym filmie jest wszystko- łzy, śmiech, historia, muzyka i oczywiście…magia.
5.       „Dzień Świra” Koterskiego- za możliwość oglądania siebie w lustrze.
6.       „Dom dusz” B. Augusta za pełen emocji portret relacji międzyludzkich  i za …magię.
7.       „W chmurach”- za utwierdzenie się w przekonaniu, że bez względu na epokę ciągle te same rzeczy prowadzą nas do osamotnienia , a my ciągle się w nie pakujemy.
8.       „Lot nad kukułczym gniazdem”- za utwierdzenie się w przekonaniu, że droga do zbawienia prowadzi wyłącznie przez radość , a brak radości to gwarancja odczłowieczenia.
9.       „Wesele” Smarzowskiego- za porażający obraz polskości i utwierdzenie się w przekonaniu z jaką polskością się nie identyfikuję.
10.   „To właśnie miłość”- za to, że ten film wprawia mnie niezmiennie w dobry nastrój i za utwierdzenie się w przekonaniu, że „niemoralny spokój” jest równie ważny ( albo i ważniejszy) jak „moralny niepokój”.

11.   No i oczywiście „Nietykalni”- za spojrzenie na sprawy choroby, niepełnosprawności i słabości w sposób, z którym się w pełni  identyfikuję i kolejny raz za utwierdzenie się w przekonaniu, że przyjemność to pierwszy stopień do…wszelkiego dobra na ziemi.
12. I jeszcze   „Buena Vista Social Club” Wendersa- za wzruszenia ,za utwierdzenie się w przekonaniu, że tylko to, co autentyczne ma szansę przetrwa ć i że w życiu wszystko może się zdarzyć (bez względu na wiek).




Wyszło mi dwanaście a nie dziesięć, a pewnie gdybym zaczęła dalej drążyć moja lista rozrosła by się jeszcze bardziej. Wybrałam te filmy, do których ciągle wracam i będę wracać , a jeśli ktoś czegoś nie oglądał- to bardzo polecam.