poniedziałek, 21 grudnia 2015

O Elke

Obraz naszej szkockiej egzystencji byłby niepełny, gdyby zabrakło w nim Elke. Elke z Hannoveru. Stanowimy we dwie bardzo wyrazisty przykład polsko- niemieckiego porozumienia. Nie pojednania- bo obie na szczęście jesteśmy  reprezentantkami tego pokolenia, które po raz pierwszy miało szansę oderwania się od wojennej traumy i rozpoczęcia  dialogu na zupełnie innym fundamencie.
Obie często podkreślamy, że nasze sąsiedztwo jest: "Geschenk Gottes" (to moja interpretacja jako osoby wierzącej inaczej) albo "nadzwyczajnym przypadkiem" (to Elke: rebeliantka i ateistka).
Łączy nas wiele, można powiedzieć, że o wiele więcej nas łączy niż dzieli. Jesteśmy w tym samym wieku, mamy podobne zapatrywania na rzeczywistość, podobne gusta kulturalne, a nawet podobne doświadczenia, jeśli chodzi sposób wychowania w domu. To poczucie podobieństwa pozwala nam szybko przechodzić do spokojnego kultywowania przyjaźni ze stanu osłupienia: jej nad moimi jakże "polskimi" cechami i zachowaniami, a moim zdumieniem nad tym, że coś w jej wydaniu może być tak "typisch deutsch".

W przypadku Elke mogę liczyć zawsze na to, co dla mnie w relacji z drugim człowiekiem jest najważniejsze- na szczerą rozmowę. Bez względu na to, o czym rozmawiamy- czy to są nasze problemy finansowe, czy moje kłopoty zdrowotne, czy rozterki związane z Agatą- zawsze czuję się życzliwie i uważnie wysłuchana. Elke nie ocenia,nie krytykuje. I nie chodzi tylko o krytykę werbalną. Elke nie przewraca oczami,nie ma zaciętych ust i nie pomija tematu milczeniem,pełnym dezaprobaty. To sprawia, że w relacji z nią czuję się bezpieczna i spokojna. Bardzo to sobie cenię.
My ze swej strony dajemy jej wsparcie techniczne. Wiesio wnosi rower, Agata pomaga w ogrodzie, a ja towarzyszę w nieustannych zmaganiach z komputerem i nad ulepszeniem recyclingu .
Rozmawiamy o sprawach światopoglądowych. Czasy temu sprzyjają. To Elke mówi, że kiedy widzi neonazistowskie demonstracje w Niemczech, to wyłącza telewizor, bo nie może na to patrzeć.                  To Elke co drugą sobotę zajmuje zajmuje się polskim,autystycznym dzieckiem zupełnie za darmo. To Elke stawia w Mikołajki pod naszymi drzwiami własnoręcznie wykonany stroik z rozmarynu.             I to Elke zaprasza nas na sakramentalne "Kaffee und Kuchen" przy stole nakrytym jak na przyjęcie rodziny królewskiej.
To również Elke próbuje przekonać nas, że możemy w naszej garderobie trzymać jej starą kosiarkę (na wszelki wypadek, gdyby nowa się popsuła). To Elke w szale praktycyzmu prosi Wiesia o załatanie swoich dżinsów  (przy pomocy innych starych dżinsów), bo w przedszkolu, gdzie pracuje, czasami musi robić coś na kolanach. I to Elke nie może pogodzić się z tym, że w naszym mieszkaniu nie ma klamki w drzwiach do salonu i za każdym razem,kiedy nas odwiedza, sprawdza czy coś się w tej kwestii nie zmieniło.
Ale też nikt, kogo znałam do tej pory, nie potrafi tak łatwo zdystansować się do swoich przywar- czyli odpuścić i dać żyć innym.
Ja ze swej strony serwuję jej różnego rodzaju przejawy słowiańskiego luzactwa w myśl odwiecznego motto: "jakoś to będzie", zamiłowanie do świętowania wszystkiego, co się da oraz infantylizm i poczucie humoru tam,gdzie nie jest konieczne poczucie odpowiedzialności i powaga.
I tak sobie koegzystujemy między drugim a trzecim piętrem.Elke- poszukująca we wszystkim sensu i ja- wiecznie poszukująca piękna.

wtorek, 15 grudnia 2015

Między lądem a wyspami...

Podkreślałam niejednokrotnie, że w Szkocji czuję się dobrze, że Szkoci                        to naród życzliwy i otwarty.
Byłabym nieszczera,gdybym przekonywała, że czuję się tu dobrze zawsze                                           i wszędzie.
Mam za sobą- oby rzeczywiście- czas nostalgii, poczucia obcości i rozdarcia.
W listopadzie- miesiącu znanym ze zgubnego wpływu na kondycję                                                    psychiczną- dotknęła mnie boleśnie kwestia nieobecności tam, gdzie                               chciałabym być obecna. 
Nie było mnie 1 listopada na Powązkach,nie było na pogrzebie                                                Babci Marianny,  nie uczestniczyłam w corocznym spotkaniu rodzinnym                                             Farynów.
Potrząsnęło mną to bardziej niżbym chciała przyznać.
Tygodniami wałkowałam w sobie pytanie: gdzie bardziej chcę być- w Warszawie  z Agatą bez Wiesia czy w Edynburgu z Wiesiem i Agatą. To jak wybór między                   dżumą a cholerą.
Czy życie w Edynburgu to nie zawrócenie z drogi samodzielności,  do jakiej przygotowywana była Agata, czy oddalenie od rodziny i przyjaciół  nie spowoduje utraty tych jakże cennych dla nas kontaktów, czy powrót  po jakimś czasie na dobre do Warszawy nie spowoduje tego, o czym piszą  wszyscy emigranci i ekspaci- że nigdzie nie jest się u siebie.
Nie byłabym sobą, gdybym nie szukała pomocy w odpowiedzeniu sobie na te                                      pytania,  gdybym nie kierowała się zaszczepioną samej sobie zasadą  “jeśli nie wiesz co robić- wyjdź z domu”. Obniżenie nastroju jest dla mnie groźne,  jest sygnałem alarmowym- że trzeba wstać i się ruszyć.
Znalazłam ludzi i miejsca, gdzie poczułam się zrozumiana, a jednocześnie dotarło                              do mnie,  że każdy, z każdej strony świata ma swój tobołek problemów.                                                Mój jeszcze nie jest taki ciężki.
W zadumę wprawiło mnie to, co usłyszałam od uczestników jednego z                                                    bardzo multikulturowych spotkań: "Urodziłem się w Bangladeszu,                                                        dorastałem w Hiszpanii, a od 10 lat jestem w Szkocji.                                                                              Żadnego kraju nie znam dobrze".

Moja tęsknota za Warszawą przybrała w listopadzie prawie postać obsesji.  Przed oczami miałam jeden obrazek: okno w kuchni na Symfonii- miejsce,  gdzie z racji lekcji spędzałam najwięcej czasu- zaśnieżone gałęzie, a na nich                                          sikorki.  Widok najbliższy memu sercu.
Okazało się również, że pewne daty i związane z nimi rytuały dalej nadają                                         mojemu   życiu  sens i rytm.
Mam już pewną wizję,cochciałabym zmienić, żeby tej tęsknocie ulżyć.
Czy odpowiedziałam sobie na któreś z postawionych w listopadzie pytań?
Czy pozbyłam się wątpliwości?
Racjonalizm i praktycyzm nigdy nie był moją mocną stroną. Nie umiałabym  sobie na przykład wymierzyć i wyważyć argumentów za i przeciw.
Jedyną tak naprawdę odpowiedzią,jaką mogę sobie dać, jest ta, że to właśnie                                        Edynburg  jest w tej chwili miejscem, gdzie my- cała nasza trójka -                                                   możemy się  kochać i nie musieć tęsknić za sobą.
I to tyle.
Albo aż tyle.

sobota, 7 listopada 2015

Mariannie, Antoniemu i Wojtkowi




Jakoś tak ze mną jest, że z pamiętaniem, przeszłością i wspominaniem mam pewien kłopot.Mniej więcej od początku lat 90tych zeszłego wieku upajam się teraźniejszością i trzymam się jej jak pijany płotu praktykując na codzień akceptację dla "tu i teraz" i niechętnie uczestnicząc w celebrowaniu tego, co było.
Uznaję to za zdrowy objaw zgody na rzeczywistość taką, jaka jest w przeciwieństwie do czasu dzieciństwa i młodości,kiedy godzić się na to,co mnie otaczało,było nie honor. Mniej więcej między 10 a 30 rokiem życia żyłam w przedwojennych kabaretach, w powstańczych kanałach, kochałam chłopców z AK , cierpiałam razem z bohaterami opowiadań Borowskiego i Nałkowskiej i generalnie żałowałam, że nie urodziłam się wtedy,co Hanka Ordonówna.
Obecny pęd do dotrzymania kroku teraźniejszości- a szczególnie nadążanie za cyfrową technologią i za zmianami w języku powszednim- to taki mój pokojowy bunt i rekompensata wobec życia w przeszłości w młodym wieku.
Do historii wracam niechętnie,bo gdzieś w środku jest we mnie głęboka niezgoda na zachwianie proporcji między niedostateczną dumą z tego co jest a nadmierną dumą z tego co było.
Ale tym razem historia zatoczyła niezwykłe koło i znalazła swoje zwieńczenie w naszym codziennym życiu tu w Szkocji.                     Ta historia -to losy żołnierzy Andersa i ich przyjaciela-  Wojtka- niedźwiedzia, którego pomnik odsłonięto dziś w Edynburgu. Ta historia w pewien sposób łączy się z nami i z Babcią Marianną- wspaniałą Mamą Wiesia, która odeszła od nas dwa dni temu i najbardziej Jej poświęcam te słowa.
To Jej Ojciec, a Dziadek Wiesia przebył jako kanonier szlak bojowy wraz z armią gen. Andersa i to on opowiadał wnukowi o wyczynach Niedźwiedzia Wojtka- od ściągania damskiej bielizny ze sznura po noszenie pocisków artyleryjskich.  


Dziadek Antoni Dźbik, Iran 1943

                                                  Wojtek był w świadomości Wiesia i mojej obecny jeszcze zanim przyjechaliśmy dwa lata temu do Edynburga i zanim w autobusach zobaczyłam plakaty, "Wojtek Memorial Trust" organizującego kwestę na budowę pomnika.
Dziadek Antoni spędził pierwsze powojenne lata  w Edynburgu, a jego śladem ponad 70 lat później trafił tu jego wnuk między innymi po to- żeby- i tu historia zatacza koło- na specjalne zamówienie Wojtek Memorial Trust uszyć polską flagę, którą przed odsłonięciem miał być przykryty monument Niedźwiedzia- Bohatera.

Kiedy dziś Wiesio poszedł  na uroczystość odsłonięcia pomnika z bardzo międzynarodową, a jednocześnie odbijającą jak w zwierciadle losy Wojtka ekipą z pracy- z irańską szefową,szkockimi i polskimi współpracownikami- to zobaczył tylko morze parasoli i głów i tłum przysłaniający Wojtkową podobiznę. Dziś Princess Gardens należały do andersowskich żołnierzy i ich pupila.

Kiedy dwie godziny później przyjechałyśmy tam z Agatą- przestało padać, Wojtkowi zaświeciło edynburskie, jesienne słońce, a ja opowiedziałam przemiłym,starszym paniom z Wojtek Memorial Trust historię Dziadka Antoniego i jego wnuka. Wzruszyłyśmy się wszystkie, zrobiłyśmy obowiązkowe fotki i zadumałyśmy się nad meandrami ludzkich (i niedźwiedzich) losów.



A potem wróciłam z tej podróży do przeszłości do dzisiejszego Edynburga-  niezmiennie gościnnego i otwartego dla kolejnego pokolenia Polaków.

czwartek, 5 listopada 2015

Wychowanie po szkocku

Dzieci w Szkocji chowane są na bardzo długiej smyczy. Chwilami tak długiej, że aż dla nas  niewyobrażalnej.
Moje pierwsze doświadczenie ze szkockim podejściem do milusińskich było                                następujace:  idziemy sobie po zakupy do Morrissona i po drodze mijamy tatusia,który myje  samochód,  towarzyszą mu dzieci- synek i córeczka. Synek zanurza co i rusz gąbkę w                            wiadrze  z płynem do mycia samochodu i szoruje nią siostrzyczkę gdzie się da- po buzi,                    po ubraniu,  po włosach, a piana spływa po niej jak po stojącym obok vauxhallu.
I co? I nic. Nie ma: “co ty wyprawiasz??!!”, ani “przecież ona może się otruć!!”  albo “przcież będzie cała mokra i się przeziębi!!!”(dzień był jesienny). Tatuś                                              dalej  spokojnie pucuje brykę, a dzieci mają niczym nie zmącony fun.     
                     Zresztą co do używania  do dzieci płynów o innym przeznaczeniu - Szkocja ma chyba w tym                     jakąs   swoistą tradycję, bo inspektor Rebus- bohater serii kryminałów najpopularniejszego szkockiego                                           autora  Iana Rankina-  wspomina, jak matka szorowała go co sobotę w wodzie                     z dodatkiem płynu  do zmywania, a chodziło o to, żeby było jak najwięcej piany.
Zresztą to- jak na nasze wychowawcze standardy- niefrasobliwe podejście do                                               dzieci,  na które oprócz trującej piany czyha na świecie tyle innych                              niebezpieczeństw, daje  się najlepiej zaobserwować w miejskich autobusach.
Dzieci- w wieku od 2 do 10- mogą się w sposób nieskrępowany wieszać i bujać  na uchwytach pod sufitem, stawać na siedzeniach bez trzymanki i wchodzić                                    samodzielnie  po schodach na  piętro w chwili,kiedy autobus akurat rusza                                 albo bierze zakręt.  I nikt nie krzyczy: “bo się przewrócisz!”, “bo sobie głowę rozbijesz!”         albo “bo się zabijesz!”;).
Inna kwestia- także odmienna niż to,co można zaobserwować u nas- to tzw.                                    zimny chów.  Dzieci szkockie są generalnie- bez względu na porę roku- rozhełstane i jakby        “niedoubrane” .Nie ma tak, żeby być zapiętym pod szyję, a do tego mieć jeszcze szalik, czapkę i rękawiczki.  Normą jest rozpięta kurtka, rozwiane włosy, gołe nogi i zaczerwienione policzki.  Wchodzenie do morskiej wody i taplanie się w niej np. w lutym bez wizji  zapalenia płuc - to norma.Czyli- chyba samo zdrowie?

Kolejne obserwacje poczyniłam, czekając nie raz pod jedną z edynburskich                                             szkół na  synka naszych sąsiadów. Jakoś tak zawsze było, że byłam                                          w stanie rozróżnić,  które dzieci “nasze”, a które “nie nasze” - podobnie z rodzicami.                   Szkockie dzieci  często wyglądają- według naszych kryteriów- na trochę zaniedbane.             Niedoczesane,  niedoubrane, niedomyte i ogólnie trochę jakby “ z biedy”. Ale to pozory.                        Dzieci  szkockie-  podobnie jak i nasze- są przytulane, całowane i otaczane czułą opieką,   ale taką zdecydowanie    mniej inwazyjną.
Moja sąsiadka Elke, która pracuje w przedszkolu twierdzi, że polskie dzieci są  statystycznie lepiej wychowane niż szkockie, bo zdejmują buty zanim wejdą do sali.  Szkockie niekoniecznie...No cóż- długa smycz....
Jacy ludzie są produktem końcowym takiego wychowania , które -jak  widać -                                         niewiele  ma wspólnego z koszmarem z powieści Dickensa? Co do zdrowego                           i zimnego  chowu-chyba w dorosłym życiu niewiele wynika z niego korzyści- może poza                          ogólną ,większą  niż nasza odpornością na zimno i wszelką niepogodę. Poza tym Szkoci                      niestety  plasują  się na pierwszych miejscach w Europie pod względem otyłości,                      zachorowań na  cukrzycę czy choroby układu krążenia. Zbawienny wpływ atlantyckiego  powietrza jest  skutecznie niwelowany przez koszmarną tubylczą dietę, a raczej jej brak. Dzieci  od maleńkości  opychają się czipsami, żelkami i popijają tutejszym                                        wynalazkiem “Irn-Bru”, bazującym na aspartamie i tak już do końca życia...
Natomiast, jeśli chodzi o zachowanie w tzw. sytuacjach społecznych, to nie raz                                                       sama   doświadczyłam   jak owe 
gorzej niż nasze wychowane dzieci przepuszczają na wąskiej ulicy,                                                    przepraszają  (oczywiście “sorry”),kiedy zatrzymają się bliżej niż na 3m na rowerku  przed nami i dziękują ,kiedy ja je przepuszczę.

Z trzeciej zaś strony to Wielka Brytania właśnie ma wyższy od średniej                                               europejskiej  odsetek wszelkich problemów z nastolatkami,takich jak narkotyki,  alkoholizm, wandalizm  czy ciąża przed osiągnięciem pełnoletności
A z czwartej strony- ja osobiście czuję się tu bezpiecznie, nawet jeśli z pubu                                            wytacza  się rozwrzeszczana horda celtyckich dzikusów.....

poniedziałek, 19 października 2015

Z bliskością o Obcych








Jak powszechnie wiadomo obowiązkiem Polaka na obczyźnie jest czuć się źle,            usychać z nostalgii, mieć rozdwojenie jaźni z powodu tęsknoty za tym, gdzie  POWINNO się być, a skupieniem na życiu w zupełnie innym miejscu  i to wszystko                      ma być świadectwem owego rozdzierającego,                           rzewnego i ofiarnego patriotyzmu, który jest udziałem                                              tak wielu prawdziwych Polaków.                                                         Widocznie nie jestem prawdziwą Polka ani patriotką,                                  bo w Szkocji czuję się dobrze- z powodów oczywistych takich,jak rodzina,  piękno krajobrazu, nieźle płatne zajęcie mojego męża ,mili ludzie wokół,  wygodne mieszkanie,urozmaicony program turystyczno- krajoznawczy,                           obecność Kici itd,itp.
Gdybym temu rozdziałowi w życiu miała nadać jakiś tytuł,to byłaby                      to “Wolność”.   Czuję się tu swobodnie i bezpiecznie. Mam okazję                 obserwować   na codzień koegzystencję różnych kultur,  religii                              i narodów   i bardzo jestem wdzięczna losowi za to doświadczenie.
Do powodów, które wymieniłam doszedł jeszcze jeden- zupełnie innej natury                     i to akurat napawa mnie smutkiem.                                                     Cieszę się mianowicie, że nie muszę uczestniczyć bezpośrednio                     w narodowej dyskusji (choć to słowo to eufemizm) o “zagrożeniu ze Wschodu”               - jak się okazuje “Wschód” to pojęcie bardzo obszerne i                        mimo iż staram się nie zabierać głosu nt.spraw, w których bezpośrednio                nie uczestniczę, a nie ma mnie w Polsce, więc nie dotyczą mnie                        np.skutki osiedlania się u nas reprezentantów innych krajów,kultur                      i wyznań- to jednak pewne zdarzenie bardzo mnie poruszyło i                                dlatego złamię dane samej sobie przyrzeczenie. 
Niedawno dokonano napaści na centrum”Ukraiński Świat” przy Nowym Świecie.                Zwykli bandyci grozili zwykłym ludziom, wyzywając ich i zastraszając,                     a wszystko to w biały dzień pośrodku Nowego Wspaniałego Świata-                        obok drogich sklepów, modnych knajp i parę kroków                                                od Pałacu Prezydenckiego.  
To dla mnie sprawa bolesna, bo mam znajomych Ukraińców, kórzy                             w Polsce ciężko pracują, których z ich rodzinnych stron przygnał niedostatek  i tak                    bardzo ludzkie pragnienie lepszego życia.

Opowiadałam o tym Wiesiowi,kiedy jechaliśmy autobusem wzdłuż  centralnej,edynburskiej         ulicy  Leith Walk, gdzie       obok siebie egzystują sklepiki, knajpy,kluby i  ośrodki                      Pakistańczyków,                    Hindusów, Polaków, Arabów, Chińczyków, Nigeryjczyków i kogo tam jeszcze.              I Wiesio zapytał: “A czy ty sobie wyobrażasz, jak tu na Leithwalku,                       gdzie jest ośrodek “Polak w Szkocji” i Polskie Centrum Pomocy Rodzinie,                                           wparowuje horda rozwrzeszczanych Szkotów, którzy wyzywają pracownice                       od “słowiańskich kurew”, a obsłudze grożą linczem?”. No nie wyobrażam sobie.                  I żeby była jasność- w Szkocji też istnieje nacjonalizm (patrz referendum                    w sprawie UE: wynik prawie pół na pół), zapewne też są faszyzujące                    ugrupowania, ale w przestrzni publicznej obowiązuje umowa społeczna,                         która wymaga poszanowania wszelkich odmienności. A tu w Szkocji  prawie             każdy jest odmienny...
To, co mnie też wprawia w osłupienie, to swoista “logika” tych,którzy                               tak  chętnie wypowiadają się o imigrantach, uchodźcach,                           zagrożeniu Wschodem itp. Prym wiodą rodacy osiadli w Wielkiej Brytanii,                   których wypowiedzi  mam nieszczęście czytać  czasem na jednym z polskich portali.                            Cytuję: “z tego Londynu to się zrobiło  jakieś Kongo”, albo “przecież wiadomo,             że polityka multi- kulti się nie sprawdziła!” itp., itd. To czywiście                           są te “kulturalne” wpisy, bo normą jest używanie wulgaryzmów i                          argumentów około- faszyzujących. Zero refleksji nad tym, że samemu przybyło              się jako obcy do obcego kraju za lepszym życiem, że korzysta się z tutejszych  benefitów i  że od "tubylców" oczekuje się "równego traktowania" że to otwarte, europejskie granice pozwoliły wybrać sobie   miejsce           do życia. Kim się ci ludzie czują- kimś lepszym?! Jakim cudem dają sobie prawo  do oceniania innych nacji?! Nie jestem w stanie tego pojąć.
Podobnie jest z dużą ilością naszego społeczeństwa,które tak strasznie  nienawidzi Europy,  tak bardzo chce się “unarodowić” ,a jednocześnie całą gębą korzysta    z tego,  co ta niedobra Unia ze sobą przyniosła.  Myślę tu o tych,którzy są     tak bardzo                    antyunijni i  propolscy, a jednocześnie pracują za niezłe pieniądze                                                           w   polskich filiach  europejskich korporacji, jeżdżą po świecie i Europie            bez paszportów i wiz, nie  wyobrażają sobie lata gdzie indziej niż w Hiszpanii             a zimy gdzie indziej niż  w Austrii, mają szansę kształcić dzieci na kążdym,   europejskim uniwersytecie itd.itp. 
A gdyby im towszystko nagle zabrano?
 Jednocześnie to ci właśnie chcą zamknąć     przed innymi to,co dla nich  otwarto.  Znowu - ani sekundy zastanowienia                nad własnym brakiem konsekwecji, czy właściwie nad dwulicowością.
Moja lista nie byłaby pełna,gdybym nie wspomniała o fejsbukowych  doświadczeniach  z tematem “Obcy”. Natrafiłam wczoraj zupełnie przypadkiem  na wpis syna jednego  z moich znajomych,którego zresztą darzę sympatią    i poważaniem. Młody człowiek (18- 20lat) posługując się składnym i             nad wyraz dojrzałym językiem z dobrego inteligenckiego domu zjadliwie             ironizował              jak to on “strasznie współczuje tym wszystkim            Ukraińcom, Syryjczykom i innym imigrantom”, którzy tak bardzo chcą się u                  nas osiedlić, a my musimy ulec, bo zmusza    nas do tego wspólnota europejska,               a gdzie ta wspólnota była, jak Polskę Niemcy napadli w 39? I dalej w tym stylu.
Czyli kolejne pokolenie dotknięte hist(e)oryczną paranoją, bez cienia refleksji              gdzie jesteśmy“tu i teraz”, znowu nasza rodzima hucpa,która daje nam "moralne prawo"                 ubiegać się nieustannie, po wsze czasy i na wieki wieków o “status   pokrzywdzonego” i jechać na tym przez następne stulecia. Nie muszę mówić,                                              że reakcją na ów wpis  była lawina lajkówi pochwał za celność sądu  od osób o wiele             starszych od autora ale i  jego rówieśników . Strach się bać.
Najbardziej wstrząsnęło mną owo jakże niechrześcijańskie( młody                                                człowiek  jest z bardzo religijnego domu) dzielenie ludzi na tych tych godnych                                       współczucia i  tych wręcz przeciwnie- w zależności od tego, jakiej są nacji,                                                 a nie od tego, czego doświadczyli.

Współczuję wszystkim ludziom żyjącym w biedzie, wojnie, chorobie  i  w osamotnieniu.  Współczuję wszystkim, którzy stracili najbliższych,dach                                                  nad głową i nadzieję. 
Od współodczuwania wszystko się zaczyna.

sobota, 17 października 2015

Szkot krzepi




Przypatruję się szkockiemu ludkowi z sympatią i zaciekawieniem.Moim głównym- choć nie jedynym- polem do obserwacji jest komunikacja miejska, a konkretnie autobusy, bo w Edynburgu metra nie ma, a tramwaj tylko jeden- natomiast odwieczne brytyjskie piętrusy mają się dobrze i są tak samo  stałym elementem krajobrazu jak do niedawna czerwone budki telefoniczne i “bobby” z gwizdkiem i w charakterytycznym kasku.
Był kiedyś taki przedwojenny film, którego tytułu nie pamiętam, gdzie jedna z głównych bohaterek, pochodząca z Radomska, a wizytująca rodzinę w stolicy,co i rusz powtarzała nie mogąc się nadziwić stołecznym obyczajom: “U nas w Radomsku? To nie do pomyślenia!”. Nazbierało mi się parę rzeczy “nie do pomyślenia”, które jednocześnie stały się dla mnie cenną nauką do natychmiastowego  zastosowania.
Z pewnością Szkoci mogliby się wielu rzeczy od nas nauczyć- jak choćby gotowania, natomiast nam bardzo przydałoby się przejąć od nich trochę swobody i życzliwości w codziennych, międzyludzkich kontaktach-nie mówiąc o uśmiechu i nieodłącznym “sorry”.
Mam przed oczami taki obrazek w autobusie: przed nami siedzi pan na oko między 40 a 50, ma w  ręku portfel i nagle z tego portfela turla mu się gdzieś na podłogę jakiś pieniążek. Pan kładzie się na środku autobusu na podłodze i zaczyna poszukiwania,ochoczo pomagają mu w tym siedzące za nami starsze panie,bo okazuje się że to właśnie pod  ich siedzenia wturlało mu się...5 pensów. Pan  wczołguje się nieledwie pod nogi pań, łowi wreszcie ruchliwą pięciopensówkę, wszyscy oddychają z ulga, wymieniają się wieloczłonowym łańcuchem “thanks” i “sorry”, kierowca zatrzymuje się na  przystanku,czeka cierpliwie aż pan schowa cudem ocaloną monetę do portfela, jeszcze przez szybę  następuje wymiana uśmiechów i autobus odjeżdża...
Żeby dorosły człowiek kładł się na środku autobusu bez krzty zażenowania po to, żeby odzyskać  jakiś psi grosz ? U nas? Nie do pomyślenia.


Innym razem stoimy sobie na przystanku Bus Station w jednym z urokliwych, szkockich miasteczek, czekając na autobus mający nas zawieźć do Edynburga.Siadamy na końcu autobusu, a przed nami  mości się mocno starszy pan- sądząc po ekwipunku- zapewne wraca z jakiejś turystycznej eskapady. Kiedy autobus rusza ,pan wstaje- uśmiecha się do nas z rozbawieniem, ale nie z zażenowaniem czy  przepraszająco i zaczyna sciągać spodnie. Okazuje się, że pod spodem ma drugą parę.  W autobusie  jest ciepło, pozbywa się  więc niewygodnego balastu i siada z jeszcze większym uśmiechem, chowając zbędne gacie do plecaka. 
Żeby dorosły człowiek przyzwoitości nie miał i przy ludziach spodnie zdejmował? U nas? Nie do pomyślenia.


W kolejnym,bardzo przyjemnym,szkockim miasteczku zwiedzamy niezwykle klimatyczny zameczek, a potem idziemy do parku, który jest doskonałym świadectwem powszechnej opinii, że Brytyjczycy to mistrzowie sztuki ogrodniczej. W parku jest staw, a wzdłuż stawu stoją ławeczki, a na ławeczkach grzeją się w słońcu pogodni, szkoccy emeryci. Z przeciwnego kierunku zmierzają w naszą stronę  starsi państwo,którzy pozdrawiają radosnym : Hello!” wszystkich, których mijają po drodze- i tych na ławeczkach i tych spacerujących, Oczywiście,kiedy dochodzą do nas,obdarzają nas ciepłym  uśmiechem i równie ciepłym: “Hello!”. Odpowiadamy najuprzejmiej,jak potrafimy.
Żeby starsi ludzie zaczepiali obcych na ulicy- przecież aż się proszą o jakieś nieszczęście! U nas.....

Nie zliczę sytuacji, w których byłam pozdrawiana i zagadywana  przez tzw. obcych  i obdarzana   przez nich uśmiechem- a to siedzę sobie przy kawie i czekam na Agatę, słoneczko grzeje, a  elegancka pani obok mówi coś o “lovely day”, okazuje się, że  też ma córkę, że została babcią,  rozmawiamy- na ile pozwala mój angielski- o tym, jak fajnie mieć córkę, żegnamy się serdecznie,  życząc sobie wspaniałego dnia i świat  staje się od razu jakby mniej kanciasty....  A to siedzę sobie  na ławeczce nad Zatoką, podbiegają do mnie trzy pieski, za którymi idzie ich pani. Kiedy mówię do niej, że pieski chyba rozumieją polski, pani patrzy na mnie z zastanowieniem i całkiem poważnie  mówi, że “bardzo możliwe, bo nie wie do kogo przedtem należały, bo są z “rescue””, a nastepnie  zaraz wychwala mój angielski,mówi, że ma polskich przyjaciół i pyta czy “dog” to po polsku  “Pi- yes”- co ja skwapliwie potwierdzam. Rozstajemy się, życząc sobie entuzjastycznie wspaniałego dnia.
I tak dalej,i tak dalej....


Szkocki ludek ma - a jakże - swoje wady. Że nie wspomnę kolejny raz o antypatii do dobrego i  zdrowego jedzenia, a za to przeogromnej admiracji dla whisky i innych mocnych trunków, o  wielkiej  niechęci do wyrzucania śmieci w miejscach do tego przeznaczonych czy o braku dbałości o wygląd i wagę, które to braki mijają dopiero gdzieś w okolicach emerytury. Ale z konkretnymi narodami jest  tak jak z konkretnymi ludźmi. Jednym- mimo ewidentnych wad- wybaczamy wszystko i jeszcze  obdarzamy ich uwielbieniem, innych- mimo bijących po oczach zalet- nie polubimy za Boga, a to, co złe,będziemy pamiętać po wsze czasy.
Ja tam Szkotom wybaczam wszystko- za to tak bardzo ludzkie połączenie oczywistych wad z oczywistymi zaletami.

wtorek, 28 kwietnia 2015

O Kotach-Szkotach



Obok psiego świata istnieje w Szkocji niezwykle urozmaicony i wdzięczny koci                                    świat.  Kociemu życiu przyświeca tu odmienna zasada niż u nas- kotom wolno chodzić                      luzem i  się rozmnażać, przy czym należy zaznaczyć, że bezdomne koty tu nie istnieją.              Wszystkie  szwendające się w naszym “community garden” egzemplarze należą do kogoś,  podobnie jest z  Mruczkami łażącymi po ulicy i wysiadującymi na cudzych klatkach.
Mamy oczywiście w okolicy bardzo zaprzyjaźnione kocurki, którym nadaliśmy           nasze, swojskie  imiona.

Na czele naszych ulubieńców stoi Czikuś (od ang. Cheeky- bezczelny, sprytny),                     kot naszej sąsiadki  Elke,mieszkającej piętro niżej. Czikuś to tzw.kot nad koty albo    koci samiec alfa.                                                                                                                                    Pokaźnych  rozmiarów, nie chodzi tylko kroczy, ogon ma zawsze w pionie, a wąsy sterczą              mu  zawadiacko.  Jest niezwykle rozmowny, choć może nie przytulaśny i nie przymilny. Kiedy biorę go na ręce,  w jego  ślipiach widzę panikę, a w przeraźliwym “miauuuuuuuuuuu” słyszę dezaprobatę-  no cóż, typowy  macho- nie będzie się czulić. Zagląda do nas od czasu do czasu-   szczególnie wtedy,  kiedy jego pani wyjeżdża na dłużej i chce sprawdzić, czy przypadkiem  gdzieś się u nas nie schowała. Miauczy wtedy pod naszymi drzwiami, żeby go                                     wpuścić,  a kiedy już wejdzie -  z podniesionym ogonem obchodzi statecznie                           wszystkie pokoje,  zaglądając, czy  nie ma tam Elke, a kiedy poszukiwania               nie przynoszą rezultatu-ucina sobie drzemkę na Agacinym łóżku                albo miauczy żeby go wypuścić.          Czikuś to kot honorowy i  nie da rady go przekupić Whiskasem czy  innym kocim przysmakiem- wie gdzie ma michę i nie dojada u sąsiadów.
Czikuś-kot nad koty

Kocim fenomenem jest dla mnie mieszkająca w jednym z pobliskich domków                        Panna Puchatka.  Nazwaliśmy ją tak ze względu na długie i bardzo puchate futerko.                              Kiedy idziemy w stronę przystanku, wypatrujemy, czy gdzieś na słoneczku nie wygrzewa się     nasza  pupilka.               Jeśli jest- to mówimy do niej “Dzień dobry pani sąsiadko”, a ona niezmiennie, słysząc                         te słowa wstaje,  wychodzi na ulicę, zaczyna się łasić czyli po prostu serdecznie                                 wita się z sąsiadami. Mieliśmy obawy, czy nie zapędzi się zbyt daleko,  idąc za nami,  ale nie - odprowadza nas kawałek i wraca - zna granice swojego kociego świata.

Puchatka- sąsiadka


Parę domów dalej od Puchatki mieszka Kocio Dymcio, który nazwę zawdzięcza                                   swojemu
niezwykłemu futerku w tonacji “siwy dym”. W przypadku Dymcia mam czasem  rozdwojenie jaźni- wydaje mi się, że widzę go jednocześnie                                   w trzech różnych miejscach.  W każdym razie Dymcio jest  na pewno                        kotem włóczykijem,  może          w trakcie  wędrówek zostawia gdzieś po drodze                                     swoje  geny, z których potem wyrastają dymciowe klony. Dymcio, jak ma humor,  zadaje się z nami i ociera o nasze nogi, a jak nie, to ze stoickim spokojem gapi się na nas, jakby chciał powiedzieć :”Dziś możecie sobie tylko  popatrzeć”.     

Dymcio do patrzenia

                          





....i do głaskania

Bardzo dekoracyjnym egzemplarzem i też sąsiadem Puchatki jest Rudek, który w  konkursie na oryginalność umaszczenia mógłby wygrać z niejednym tygrysem.                     Rudek ma jakąś  misję specjalną, bo od pewnego czasu zapędza się do naszego ogrodu i układa  w skrzynce z  sadzonkami truskawek- może ich pilnuje? Ciekawi jesteśmy, co na to Czikuś,  bądź co bądź to  jego teren i nie będzie  mu jakiś rudzielec na truskawkach siedział....
Rudek- wielbiciel truskawek


Nasza lista byłaby niepełna, gdybym nie wspomniała o koteczce- sąsiadeczce z parteru,  która jest dla Agaty substytutem naszej warszawskiej Puszki.                      To Trikolorka- taka jak nasza Kicia, tyle że o wiele  bardziej płochliwa i nieufna. Agata nie ustaje w próbach zaprzyjaźnienia się z nią-               jak na razie bez  powodzenia. Musimy zadowolić się tym, że Trikolorka pozwala                      się portretować-i nic ponadto.
Trikolorka- dama z portretu


Do wymienionych tu egzemplarzy należy oczywiście doliczyć jeszcze                              liczną galerię kotów  prezentujących się w oknach mijanych przez nas domów.                               Staramy się  za każdym razem je  sportretować i dołączyć do naszej prywatnej galerii “Kotów- Szkotów”.



Tak czy inaczej- koty to nieodłączny element edynburskiego krajobrazu,                        dla nas o tyle ważny, że  choć trochę koi tęsknotę za Puszką.
Miau!
Znajdź kota :)


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Szkocja pod psem






Kiedy idziemy wzdłuż Zatoki, to przed nami, za nami i wokół nas biegną, skaczą i bawią się Ciapki, Gapcie i Fafiki, a po ichniemu Millie, Billie albo Bobby. Towarzyszą     spacerowiczom, biegaczom, rowerzystom, wózkom inwalidzkim, dzieciom, staruszkom i innym psom.
     

 Czasami  na jednego pana lub pańcię przypadają dwie albo i trzy  sztuki- różnej maści,płci i rasy, choć przeważają odmiany  miejscowe, takie jak border collie czy corgie .Rekordowa  ilość- to jak do tej pory siedem egzemplarzy na jedną panią  wyprowadzaczkę(bo chyba nie właścicielkę). 





      Rzadko który  psiak jest na smyczy, a kaganiec to już zupełny rarytas.  Wszystkie tutejsze psy są przyjazne wobec ludzi i siebie  nawzajem, a właścicielom obce jest pytanie, skierowane    do  innego właściciela: "To chłopczyk czy dziewczynka?"-  zadane po to, żeby ewentualnie uniknąć konfliktu  "jednopłciowców". 
   Jeśli jakiś piesek zanadto okazuje komuś obcemu  sympatię, to oczywiście usłyszymy zaraz odwieczne  "Sorry" okraszone przyjaznym uśmiechem.  Nie zauważyłam,żeby jakakolwiek  Millie czy Billie próbowała łapać za nogawki rowerzystów,  nie  słyszałam też warczenia w wydaniu  szkockich czworonogów ani też ich właścicieli-      co najwyżej  radosne poszczekiwanie i popiskiwanie  albo dowcipkowanie w wydaniu tych drugich. 

 Standardowym wyposażeniem właściciela jest          specjalny  kijek do rzucania piłki, w najgorszym razie      sama  piłka  tenisowa. 

           Psy biegają luzem po plaży, skaczą do wody,  chodzą po murku i ganiają się z innymi psami.

Kiedy tak idziemy wśród tych rozhasanych zwierzaków- zagadujemy co i rusz zarówno właścicieli jak i             ich pupili - czujemy się bezpiecznie, jest miło i sprawia nam  radość  uczestniczenie w tej ludzko- psiej symbiozie.
Nie wiem  do końca w czym tkwi zagadka takiego,           a nie innego stanu rzeczy- czy psia kondycja jest   odzwierciedleniem kondycji ludzkiej, czy chodzi może            o  zwykłe poczucie odpowiedzialności, a może          poczucie  wspólnoty, że "wszystkie psy nasze są"- tak czy inaczej  jest to jeden z tych uroków Szkocji, który z chęcią  przeszczepiłabym na nasz grunt.



PS.Oczywiście mam  na tym tle kompleksy, bo nasza  warszawska Mimcia ma maniery Burka wioskowego              i      nijak  nie nadawałaby się na gromadne pieskie        życie   tu w Szkocji. ;)