czwartek, 17 sierpnia 2017

Opowieści z szycia wzięte




Mój wpis o Wiesiowym szyciu przy ulicy Ostów zebrał tyle ciepłych komentarzy, że postanowiłam pociągnąć tę opowieść dalej. W końcu przedmioty- tak jak ludzie- też mają swoją historię.  
W jednym z komentarzy pojawiło się pytanie, czy Wiesio szył również dla mnie. Oczywiście, absolutnie i po stokroć tak. Nie tylko dla mnie, ale i dla Agaty. Do tej pory moja warszawska szafa pełna jest kreacji usztych przez mojego męża.
Jedna z nich odbyła niedawno wędrówkę do Edynburga. Mam tutaj przeuroczą znajomą- Mary z Ghany, mamę Stewarta. Jestem zawsze pod wrażeniem jej barwnych strojów, nieustającej pogody ducha i uśmiechu. Jadąc w czerwcu do Warszawy pomyślałam sobie, że chyba mam coś dla niej w swojej przepastnej szafie. Chodziło mi o sukienkę, którą Wiesio uszył kiedyś dla mnie na wesele swojej kuzynki. Zresztą weselne kreacje moje i Agaty- to oddzielny temat. Oj, zebrałaby się kolejna szafa...
Przywiozłam tę sukienkę do Edynburga i podarowałam Mary-  była zachwycona i powiedziała, że będzie ją nosić do kościoła, czym mnie bardzo wzruszyła. Dostałam też zdjęcie, na którym widać, że Mary i Wiesiowa sukienka bardzo do siebie pasują.
Mary w Wiesiowej sukience w drodze do kościoła....
...
....i ja w drodze do Szwagra
   
Tak, tak- Wiesiowe dzieła trafiły w różne miejsca i można by rzec- czasami były to "ciuchy z misją". Od lat nasza rodzina wspiera edukację pewnej nepalskiej młodej damy o imieniu Dolma. Swego czasu przekazaliśmy do Nepalu paczkę z Wiesiowymi sukienkami, spódnicami i bluzkami. Bo bez względu na szerokość geograficzną-nie samą edukacją człowiek żyje.
Wieść gminna głosi, że w Wiesiowej sukni balowała na Sylwestra żona prezydenta Słowacji-niestety nie możemy podeprzeć się żadnym zdjęciem, ale słowaccy kontrahenci Wiesia zarzekali się, że tak było.
Swego czasu otrzymał Wiesio również takie zlecenie, od którego mnie osobiście ręka (a raczej igła) by zadrżała, a to ze względu na osobę klienta. Owym klientem był Jerzy Urban. Uroda męska - jak mawiała Maria Czubaszek- nienachalna, a proporcje też dla amatorów....Wiesio miał uszyć dla Urbana strój...skate'owca- czyli wielką bluzę i spodnie z obniżonym krokiem- do jakiegoś programu w telewizji. Urban podobno był zachwycony, choć mogę sobie wyobrazić, że wyglądał co najmniej karykaturalnie. Niestety, również w tym wypadku nie mamy zdjęcia- przeczesałam internet i nie znalazłam.
Wracając do pytania o szycie dla mnie- ilekroć ktoś mnie o to pyta, mam przed oczami taką scenę: wracamy latem z Agatą z Ciechocinka do domu. Otwieram drzwi i widzę mojego męża trzymającego w jednym ręku bluzkę,a w drugim spodnie. To jedno z piękniejszych wspomnień związanych z Wiesiowym szyciem. Byłam bardzo wzruszona takim powitaniem.
Oddzielny rozdział to Wiesiowe szycie dla Agaty. Nie jest to łatwe zadanie, bo Agata ma specyficzną budowę i dopiero tu w Szkocji jestem w stanie obkupić ją bez problemu w niezbędną garderobę- w Warszawie dostanie czegoś dla niej graniczyło z cudem. Pamiętam jedno z rodzinnych wesel . Agata dochodziła do siebie po ciężkiej chorobie i dwóch operacjach. Jej widok w tęczowej sukience był świadectwem  powrotu do normalności, do zdrowia, do życia...Wyglądała jakby miała na sobie niebo.
W tęczowej sukience...

Tak jak pisałam- moja szafa jet pełna Wiesiowych wyrobów, z których niestety w większości już wyrosłam... Staram się stopniowo przekazywać je dalej, jak choćby dwie sylwestrowe kreacje, które powędrowały do Joasi, a do Agnisi sukieneczka w kropeczki, znakomicie podkreślająca jej nieprzemijającą dziewczęcość. Traktuję to jak spuściznę, mając nadzieję, że może po latach któraś z rodzinnych młodych dam, mając na sobie Wiesiową kreację westchnie: "Ach, ten Wujek Wiesio to miał dryg ...".

Ech szycie....


Wiesiowe sukienki-na każdą okazję...
...w każdym towarzystwie.




wtorek, 11 lipca 2017

Opowieści z ulicy Ostów


             Od dawna nosiłam się z zamiarem napisania o tym, co szyje Wiesio. Bo szyje dużo i zupełnie co innego niż w Warszawie. Znosi mi czasem różne opowiastki, ścinki, kawałki, które aż się proszą, żeby je obrębić, wykończyć i dopasować.
             Pracownia, w której Wiesio jest zatrudniony, mieści się przy wąskiej uliczce edynburskiego Newtown, gdzie pokojowo obok siebie egzystują butiki, restauracje, baaardzo drogi jubiler, wytwórca kiltów (Kilt maker) o jakże swojskim nazwisku Jakubowsky i inni rzemieślnicy, których praca jest podobnie jak Wiesiowa doceniana i wysoko ceniona. Na papierosa (niestety) Wiesio wychodzi sobie na tyły znanej restauracji "Cafe Rouge", wymieniając ploteczki z zatrudnionymi tam rodakami. Uliczka przy której mieści się Tailors Ltd  to położona w sercu miasta Thistle Street- czyli ulica Ostów- rośliny, która jest  symbolem Szocji.


             Przychodzą tam klienci z różnymi zamówieniami, o których się filozofom nie śniło. Trzon Wiesiowej klienteli stanowią panowie o fantazji i wymaganiach  daleko większych niż panie, którym przypisuje się naturalną skłonność do strojenia się i wydziwiania.


             Jakiś czas temu pojawiło się u Wiesia dwóch młodych, eleganckich panów- jak się okazało gejów, szykujących się do ślubu, który miał się odbyć w Kopenhadze. Przeciętnemu panu młodemu wystarczyłby standartowy garnitur, no może z tweedu czy innego szlachetnego materiału, ale tu chodziło o coś daleko bardziej wysmakowanego. Otóż Wiesio musiał uszyć żakiet- mocno dopasowany, zapinany rzędem guzików na ukos- trochę przypominający krojem mundury Rzeczpospolitej Obojga Narodów. O taki, tylko bardziej na skos i z tartanem- czyli wzorem, który my zwykliśmy byli nazywać "szkocką kratką":

           Znalezione obrazy dla zapytania szamerunek mundur
Jaką kreację miał(a ) pan(na) młody/a? Nie wiem.

                 Jednym z  największych wyzwań- jak do tej pory- było sprostanie wymogom innego pana młodego, który  też zamówił sobie u Wiesia żakiet- niby nic takiego, ale ponoć diabeł tkwi w szczegółach...Owym diabelskim detalem okazała się być podszewka, robiona na zamówienie z nadrukowaną na niej  mapą okolic, z których pan młody pochodził (!).Wszyć podszewkę- żadna sztuka, ale klient zażyczył sobie, aby nazwa miejscowości , gdzie się urodził znajdowała się  w konkretnym miejscu- czyli np. koniecznie na wysokości serca, ale broń Boże nie na wysokości siedzenia. Wiesio cały w nerwach przyniósł podszewkę do domu, rozpracowując logistycznie jej ułożenie. Koniec końców operacja zwieńczona została sukcesem i klient wyszedł zachwycony.



                 Bywają też sytuacje zaskakujące, wymagające tyleż samo bycia "open- minded" co profesjonalizmu.  Pewnego razu przyszedł do Wiesia czarnoskóry młodzieniec chcący dokonać poprawek w swojej garderobie. Udał się  do przebieralni, a następnie wyszedł w sukience, zażyczywszy sobie stosownych przeróbek. Przyniósł jeszcze jedną kreację, którą również założył mając na sobie adidasy pokaźnych rozmiarów.
                 Znakiem firmowym Szkocji i Szkotów jest kilt- spódnica w kratę, której wzór oznacza przynależnośc do konkretnego klanu. Ale szkocki strój narodowy, to nie tylko sam kilt- do niego przynależy wiele innych elementów jak buty, skarpety, torba (sporran), ozdoby, nakrycie głowy  no i oczywiście żakiet.  Stroje są często przekazywane z pokolenia na pokolenie i liczą sobie setki lat. Taki to właśnie dwustuletni żakiet doprowadzał kiedyś Wiesio do użytku....Materiał, który przetrwał tyle lat, noszony przez kolejne pokolenia- niejedną mógłby opowiedzieć historię.

         Zdarzają się też klienci szczególni-  jak pan na wózku o asymetrycznej z racji niepełnosprawności sylwetce,  daleko odbiegającej od typowej. Pan też szykował się na ślub i oczekiwał, że mimo wszystko żakiet będzie leżał "jak ulał". No i leżał.....
         No i wreszcie na koniec klient najznamienitszy- Niedźwiedź Wojtek- na którego pomnik Wiesio uszył flagę....


,

         I takie to  opowieści o szyciu. Mam nadzieję, że nie ostatnie, bo tyle jeszcze szycia przed nami....

wtorek, 25 kwietnia 2017

O bardzo radosnej twórczości

               Bardzo sobie w Szkocji cenię to, że mogę tu powołać do życia moje wewnętrzne dziecko i to w stopniu dotychczas nie praktykowanym- w dzieciństwie też nie. Pozwalam sobie tutaj na różne (pozorne) dysonanse  pozornie nieadekwatne do wieku i bardzo mi z tym dobrze.
Tu w Szkocji dałam na całego upust mojemu zamiłowaniu do różu i fioletu, porzuciłam w umeblowaniu mieszkania  wymuszony a  zakotwiczony w stylu Ikei oraz w mieszczańskiej solidności  gust na rzecz śmieciarskiej skłonności do kwiatków, obrazków, serduszek  i durnostojek o najróżniejszej proweniencji- jednym słowem poszłam w to, co mi tak naprawdę w duszy gra. A gra mi -mimo jesieni życia- w dalszym ciągu  naiwna dziewczynka zachwycona kolorami, przyrodą  i przytulnością.  Przestałam się tu bać posądzenia o kicz, bezguście i wiochę, a zaczęłam podążać zatym,co najbardziej moje.
               Dziś -pod nieobecność Agaty, bo ona miała swoje zajęcia- poszłam sobie do tutejszego Centrum Sztuki na dwie godziny robienia z dowolnych materiałów tego, co się człowiekowi podoba- po to, żeby móc z wykonanych prac zrobić wystawę. Materiały do naszych plastycznych dzieł dowolne: kolorowy papier, włóczka, guziki, kapsle, sznurki, kawałki tektury- co kto chce. Moje -i myślę, że innych uczestników owego projektu- umiejętności  i ambicje plastyczne- prawie żadne. Wykonałam z papieru, sznurka i kapsla coś, co jeden z prowadzących nazwał "Circle of life", spedzjąc miłe, kreatywne i życzliwe dwie godziny w towarzystwie podobnych mi twórców i będąc chwalona za dobór kolorów i pomysł.
Ja i Circle of Life

              Tak, tak- Szkocja to bardzo dobre miejsce, żeby pozbyć się wszelkich wewnętrznych barier typu: "ja to nie mam żadnych zdolności plastycznych", "ja to w ogóle nie mam słuchu", "ja to w życiu bym niczego nie narysowała" itp.itd- podsumowane na ogół końcowym "no przecież nie będę się kompromitować" albo "nie będę się przed innymi ośmieszać". 
Pamiętam, jak kiedyś dwie z moich warszawskich uczennic przekonywały mnie, że "w życiu nie odezwą się po niemiecku dopóki nie będą pewne, że nie zrobią ani jednego błędu"-  czyli przekładając na sztuki piękne- w życiu niczego nie namaluję, chyba że dorównam talentem Picasso czy Rembrandtowi. Chyba bym się nie doczekała.
             Pamiętam też jak z Agatą  parę lat   temu zapisałyśmy się w Warszawie na kurs decoupage'u, prowadzony przez dwie panie plastyczki. Jedna z nich bardzo surowo odnosiła się do naszych bardzo niedoskonałych (jej zdaniem) wyrobów, zabijając tym samym to, co w procesie choćby najbardziej amatorskiego tworzenia jest najważniejsze- przyjemność i oderwanie od codzienności.
              Cieszę się, że znalazłam się takim otoczeniu, gdzie mój mocno nieutalentowany, plastycznie ułomny i pozbawiony twórczych ambicji , ale dziecinny i pełen dobrych chęci  "Freigeist" znalazł ujście. 
Bo przecież wszelka kreacja-choćby najmniejsza i najbardziej niedoskonała- jest przeciwieństwem aktu zniszczenia...... .
              




sobota, 25 marca 2017

Zasłużyć na Szkocję....



Jest oczywiste, że do Szkocji mam stosunek bardzo osobisty. Jest moim odkryciem, wyzwaniem i kolejnym domem na dość długiej już ścieżce życia.
             Wkurza mnie, kiedy ktoś na Szkocję i Szkotów wyrzeka, czuję się wtedy osobiście dotknięta i skłaniam się ku temu, co powiedziała jedna z moich tutejszych, polskich przyjaciółek, że: "Nie każdy na Szkocję zasługuje". Oczywiście jest wiele rzeczy, które mi przeszkadzają, których nie rozumiem, ale jako że przyjęłam   wobec  szkockiej rzeczywistości postawę "użytecznego gościa" (która jak dotąd bardzo dobrze mi się sprawdza) nie czuję się upoważniona do niesienia kaganka oświaty w celu ucywilizowania  celtyckich barbarzyńców. Nie staram się wiedzieć lepiej, jak  Szkoci mają żyć- podobnie jak oni (jak dotąd) nie zmuszają mnie do konsumowania haggisa zamiast pierogów czy do noszenia kraciastych tweedów zamiast łowickich pasiaków.

              Coraz gorzej znoszę wydziwianie na temat innych nacji, religii, kultur i obyczajów- a wyjątkowo źle  na temat Szkocji - szczególnie gdy robią to ci, którzy podobnie jak ja są tutaj gośćmi.
              Nie dalej jak przedwczoraj przysiadłam na zainicjowanej przeze mnie herbatce z rodaczką starszą ode mnie jakie trzy lata (czyli 65) i o podobnym do mojego szkockim stażu-  czyli mniej więcej cztery lata. W ciągu półtorej godziny  dowiedziałam się od pani, która wielokrotnie podkreślała, że jest psychologiem, a nawet psychopatologiem (cokolwiek to znaczy), że Szkoci to brudasy, skąpiradła, że NIENAWIDZĄ i TO JAK NIENAWIDZĄ (pani  wielokrotnie i z mocą powtórzyła to słowo) osób wykształconych, że ich imperialne zapędy(sic!) spowodowały, że ona, mimo tylu posiadanych certyfikatów, bycia cołczem byznesu,  wybitnym superwajzorem (pani upewniła się, czy aby wiem co to słowo oznacza), nauczycielem akademickim, który musiał wychodzić do ZOMO, kiedy wybuchła Solidarność (nie kumam związku z imperialnymi zapędami)- nie może znaleźć tu pracy. Do tego wszystkiego nie czuje się tu ani trochę Europejką, bo gdyby ją traktowali jak Europejkę, to by docenili jej wyjątkowe kwalifikacje (nie bacząc na zaawansowany wiek i mierną znajomość angielskiego). Na moją nieśmiałą uwagę, że jednak okrągły milion Polaków się  tu odnalazł i jakoś nieźle sobie radzi pani wyjaśniła mi (bo inaczej bym tego nie wiedziała), że ona to wszystko przejrzała i wie na pewno, że Szkoci wykorzystali nas (haniebnie) do ratowania swoich podupadających przedsiębiorstw i taki to już z nich jest naród wyzyskiwaczy.

                Jako że pani jest osobą bardzo wykształconą (czego ci durni Szkoci nie widzą) i oczytaną dowiedziałam się jeszcze, że są  oni-cytuję- "admiratorami zbrodni" (sic!). No bo proszę bardzo: mają Conan Doyle'a i Agatę Christie. A poza tym, zapytała pani, czy ja widziałam jak oni się ze sobą komunikują: jak idzie ktoś z psem, to oni najpierw zaczepiają psa, a potem człowieka. I ona- jako psycholog- wie, co się za tym kryje (ja jako prosta germanistka nie wiem). 
              Dostało się tym brudnym i skąpym Szkotom tak, że aż  im w pięty poszło i pewnie się przez najbliższych kilka stuleci nie pozbierają.....
              Piszę o tym, bo w gruncie rzeczy jestem bardzo wdzięczna mojej rodaczce za tę niezwykle pouczającą rozmowę. Przypomniało mi się, jak te kilka lat temu musiałam skorygować pewne swoje przekonania i zachowania związane z pochodzeniem, wykształceniem i poziomem intelektualnym, a stało się tak dzięki Szkocji i Szkotom.Wyszło mi to bardzo na zdrowie, pomogło w zrozumieniu, czym jest prawdziwy egalitaryzm i że demonstrowanie wyższości - czy to materialnej czy intelektualnej czy jakiejkolwiek innej- jest po prostu słabe i żałosne.
              Dzięki mojej rozmówczyni  zorientowałam się również, jak mi już daleko do definiowania siebie przez pryzmat swojego zawodu czy wykształcenia. Kiedy powiedziała do mnie: "bo ty JAKO FILOLOG..." poczułam się, jakby mówiła do kogoś innego. Nie czuję się w najmniejszym  stopniu filologiem, germanistką, tłumaczką czy lektorką. Dzięki Szkocji (oraz emeryturze)  czuję się najbardziej sobą i bardzo mi z tym dobrze.
              Mam nadzieję, że zasługuję na Szkocję...

wtorek, 11 października 2016

Czuję się (nie) doskonale



Znakiem firmowym Szkocji (a może i całej Brytanii) jest niedoskonałość, manifestująca się we wszelkich dziedzinach życia. Jeśli ktoś przyjeżdża tu z oczekiwaniem, że wszystko będzie ładne, uporządkowane, zadbane i zorganizowane- może się srodze rozczarować. Niedoskonali są ludzie i samochody, niedoskonałe ulice i miasta,sklepy i urzędy. No i NIE MA autostrad!!!
Mnie- przybyłej z wymuskanej i nowoczesnej Warszaw(k)y/i nie w smak był ów estetyczny dysonans między tym, co realne a tym, co wyobrażone na temat "brytyjskości" czy "Zachodu". Wszystko w Edynburgu wydawało mi się stare, zaniedbane i w jakiś sposób ułomne- gdzie tam Brytanii to takich wzorców tego "jak powinno być" jak choćby Niemcy czy Szwecja.
Weźmy choćby takich Szkotów- nie dość że z nadwagą, to jeszcze w porozciąganych dresach, albo z niekompletnym uzębieniem  ,a to nie ostrzyżeni jak trzeba albo gubiący na ulicy kasę z dziurawych kieszeni.
Albo weźmy takie Szkotki- nie dość że grube, to jeszcze wbite w przyciasne legginsy, albo z kilogramową "tapetą" albo w ogóle bez makijażu i bez gustu, za to z  ochrypłym głosem i tubalnym śmiechem na cały autobus.
Albo dzieci- jakies takie rozczochrane, rozwiane, często w skarpetkach nie do pary, brudzące się i chlapiące, bez szalików i rękawiczek, łażące po zimnym Morzu Północnym i napychające się czipsami.
Albo starzy ludzie: czasem w autobusie  stanowiący 75 % składu, a to panie z balkonikami,a to  panowie o kulach, i jeszcze  staruszki z demencją z opiekunami.

Albo jedzenie: bekon i groszek, jajko sadzone i chleb z waty, najlepiej zamówione w "Take away'u" i spożyte na kawałku tektury.
Albo choćby ulice: nie za czysto jakoś (nie to, co w Wiedniu), mało bankomatów, prawie żadnych reklam (nie to, co w Warszawie), jak przed kafejką wystawione jakieś stoliki i krzesła to każde z innej parafii, że strach usiąść.
Albo jak coś organizują, jakiś event czy fair- to albo się z czymś spóźnią albo zapomną (nie to co Niemcy).
Albo jak mieszkanie sobie urządzą, to napchają jakiegoś kiczu, a to "love"albo "sweet home" i jeszcze takie wszystko jest niepozamiatanie,niepoustawiane i niepozmywane (nie to,co u nas).
Jakby tak chcieć ocenić jednym słowem, to w zasadzie w Szkocji jest brzydziej (nie mówię o krajobrazie). Brzydsi są ludzie, gorsze samochody, ulice brudniejsze a plaże kamieniste.
Kiedy już oswoiłam się z tą nową dla mnie estetyką zrobiło mi się nagle wstyd, bo podeszłam do tak gościnnego dla mnie kraju z jakże nadwiślańskim nastawieniem: krytykowaniem, ocenianiem i porównywaniem.
To właśnie z powodu tej niedoskonałości jest mi tu dobrze,bo niedoskonałość jest bardzo ludzka, sprawia że zarówno od siebie jak i od innych nie oczekujemy cudów- ani w wyglądzie, ani w zachowaniu ani w umiejętnościach. Dążenie do perfekcjonizmu- szczególnie w sferze zewnętrznej
- jest dla mnie przejawem choroby zwanej "niskie poczucie własnej wartości", a wygórowane ambicje świadectwem braku akceptacji dla siebie czy innych. Bliżej mi dziś do pogodnych, leciwych Szkotek z tatuażem i nadwagą niż do katujących się wiecznym odchudzaniem super lasek,  ciągle niezadowolonych z siebie i z innych.
I żeby była jasność-mimo sędziwego wieku dalej kocham ciuchy, kosmetyki i nie przepadam, kiedy rozmiar skacze mi z 42 na 46. Natomiast świetnie się czuję, nie musząc się na  tym skupiać u siebie i innych - podobnie jak nie muszę się denerwowac, że coś nie idzie zgodnie z doskonałym, wyśrubowanym planem.
Najdziwniejsze jest to,że mimo braku owej "presji doskonałości", mimo tych spóźnień, poślizgów, pomyłek, rozprutych spodni, niezbyt czystych podłóg i rąk, przykurzonych książek i obtłuczonych elewacji, przepełnionych pojemników na śmieci, autobusów sprzed drugiej wojny i ludzi z krzywymi zębami jakoś to wszystko funkcjonuje i ma się dobrze. 
Mam się dobrze i ja i moja rodzina- w świecie, który pomieścił również i nasze,jakże liczne niedoskonałości.

wtorek, 7 czerwca 2016

Polskie znaczy......

To nie jest tak, że uciekałam od tego tematu.Temat leżał sobie spokojnie i czekał aż zmądrzeję, dojrzeję i złagodnieję. Nie wiem, czy zmądrzałam, ale mój stosunek do świata- a w tym do rodaków w Edynburgu - stał się o niebo wyrozumialszy i wyważony.
Zgadza się- ten temat to Polacy w Szkocji czyli ziomale na obczyźnie czyli polskie oblicze Edynburga.W tej kwestii znakomite zastosowanie znajduje w moim przypadku buddyjska zasada: "nie trwaj przy swoich przekonaniach". Moje przekonania odnośnie Polaków w Edynburgu ewoluowały, i to raczej nie dlatego, że moi ziomkowie ulegli jakiemuś przeobrażeniu- to ja się zmieniłam- głowa się bardzej otworzyła, wiatr znad Atlantyku wywiał z niej przesądy i uprzedzenia, które wobec własnej nacji są tak samo szkodliwe jak wobec innych, horyzont się poszerzył i ujrzałam to, co na początku pobytu w Szkocji było dla mnie niezauważalne, albo wręcz niewyobrażalne.
Istnieje pewna medialna skłonność do wyliczania polskich grzechów głównych, brania pod lupę mentalnych słabości i etykietowania tego, co podobno "typowo polskie". Uległam i ja tej wątpliwej modzie, przyglądając się początkowo polskości na obczyźnie ukradkiem i z niesmakiem. Polskość w Edynburgu była w moim odczuciu reprezentowana głównie wszechsłyszalnym słowem "kurwa"  wraz z pochodnymi oraz wszechwidzialnym dresem marki adidas.
Stronię w moich refleksjach od uogólnień i statystyk.To, co piszę, ma źródło wyłącznie we własnych doświadczeniach. Jedną statystyką jednak się posłużę:otóż to właśnie Polacy mają najwyższy pośród mniejszości w WB wskaźnik zatrudnienia i najniższy wskaźnik  korzystania z zasiłków. 
Polski dynamizm i operatywność  to fenomeny, którym przyglądam się na codzień.
Na powierzchni o wiele mniejszej niż pobliski supermarket, w polskim sklepie"Stodola" można kupić wszystko od kosmetyków i lekarstw począwszy a na wędlinach skończywszy, które to produkuje  w Glasgow kolejny dynamiczny Polak.
W  polskim sklepie  "Taste of Poland" na Leith Walku- ulicy o najbardziej multikulturowym charakterze- można znaleźć to wszystko, co w "Stodole", a jeszcze zaopatrzyć się w polskie pisma i książki, zrobić przelew, a na koniec zupełnie gratis dostać kawę lub herbatę albo i paczkę pierogów- tak spontanicznie i spod serca.
Edynburska Polska ma dla mnie twarz Ani-animatorki naszej Community- dla  której nie ma spraw nie do załatwienia, nie do zorganizowania i problemów nie do rozwiązania. Ani-której bezinteresowna pomoc sprawiła, że Edynburg stał się mnie i Agacie jeszcze bliższy i bardziej przyjazny.
Ania
                                                   
Nasze oblicze Szkocji to też  Gabrysia, której pojawienie się na naszych czwartkowych spotkaniach potraktowałam jak prezent od losu, bo nie wierzyłam, że mogę spotkać tu w Edynburgu kogoś, kto jest prawie w tym samym wieku i kto ma zbliżone do mojego podejście do świata i ludzi. Z Gabrysią przegadałam niejedną godzinę i mimo, iż znamy się krótko, to wspólnych doświaczeń z przeszłości starczyłoby na wieloletnią przyjaźń.
Gabrysia

Polska w Szkocji  to także-niestety już nieobecni w Edynburgu-sasiedzi z naprzeciwka: Paulina, Przemek i Antoś, którzy mogliby dostać złoty medal w konkursie na najlepsze sąsiedztwo. Antosia zawsze będziemy nosić w sercu, a  ruskie pierogi i łazanki Pauliny- niestety pozostaną tylko wspomnieniem....
                                                                Antoś
Ta Polska to także nasi sąsiedzi z parteru- zawsze zadbana pani Janina z cudną "ślunską godką" rodem z Rybnika i jej bardzo uprzejmy syn Piotr z podręcznikową kindersztubą.
Polska w Edynburgu to także dzieci z pobliskiej szkoły- zawsze ubrane i wyszykowane, o których Elke mówi, że są o wiele lepiej wychowane niż szkockie- nie wchodzą w butach  i wyrzucają papierki do kosza.
Polskie oblicze Edynburga- to także Paweł, który pracuje z Wiesiem i który zmierzył Szkocję wzdłuż i wszerz i którego rekomendacje odnośnie szlaków, zabytków i knajp pomogły nieraz w naszym odkrywaniu Szkocji. Bo Paweł, podobnie jak Monika- też pracująca z Wiesiem, podobnie jak Grzesiek, syn Gabrysi,i jego żona Kasia- jeżdżą, zwiedzają, oglądają tak, jak robi to większość tutejszych Polaków ciekawych świata i ludzi.
Polska szkocka to także dziewczyna siedząca za mną w autobusie, która na odcinku między Ocean Terminalem a Leith Walkiem stworzyła przez komórkę polskiego startr- upa na szkockim rynku sprzątaniowym.
Szkocka polskość to także rodzice moich uczniów, wychowujący dzieci w rozsądnym balansie między tym co nasze, a tym co wielokulturowe.
Polska po szkocku ma także twarz polskiego kierowcy, który zajął pierwsze miejsce w konkursie na najlepszego kierowcę komunikacji publicznej w Szkocji, a w całej Wielkiej Brytanii miejsce drugie.
I tak siedzę sobie tu nad Wisłą i myślę, że dane mi jest doświadczać polskości pionierów i wędrowców, polskości pozawarszawskiej i pozapolskiej i że może zostawienie w spokoju polskiej polityki i historii  uruchamia zupełnie inne cechy, o których się nawet Polakom nie śniło........
Że może uwolnienie się od tej czasami bardzo trudnej spuścizny pozwala na ukazanie zupełnie          nowych, polskich cech takich, jak zaradność,gospodarność, zdrowa ambicja i zdrowy rozsądek, a nade wszystko pozwala na naszą cechę, którą kocham najbardziej-na bycie ludzkim, na pozostawianie sporego marginesu na spontaniczność, kreatywność, na "jakoś to będzie" w najlepszym wydaniu- których to cech oby nie zniszczyły bardzo zachodnie procedury, regulacje i ograniczenia.
Polacy to także prawie za każdym razem słyszane przeze mnie zdanie,będące reakcją na to, że jestem"from Poland": "Polish? Great! I've polish friends".I to bez względu na to czy rozmawiam w supermarkecie z  kasjerką Anitą z Ghany, czy w bibliotece  z Sandrą z Katalonii czy ze starszym,eleganckim Szkotem, którego dom graniczy z cmentarzem, na którym są pochowani polscy żołnierze.
I  tż sobie myślę, że gdybym dalej podążała tą drogą, co na początku czyli drogą wymądrzającej się pani profesor z Warszaw(k)i/y to pewnie bym nie dostrzegła tego różnorodnego, świeżego i atrakcyjnego, polskiego oblicza Edynburga.
                                              Dom miłego pana, który ma"polish friends"....
                                            .....i groby polskich żołnierzy.

poniedziałek, 9 maja 2016

We- the Community




Obraz naszego szkockiego życia nie byłby pełny, gdybym nie napisała o Community. Już od dawna zbierałam się, żeby nakreślić portret czegoś, w czym uczestniczę razem z Agatą mniej więcej od listopada zeszłego roku. Przetłumaczenie tego słowa na polski jest proste: to wspólnota, jednakże skojarzenia mogą być mylące- czy to może  wspólnota mieszkaniowa, albo- nie daj Boże- religijna? Nic z tych rzeczy. Community- to najbardziej otwarta i demokratyczna forma wspólnego bytu, z jaką w ciągu mojego, dość już długiego życia, zdarzyło mi się zetknąć. Do bycia małżonkami potrzeba aktu małżeństwa, do bycia seniorem potrzebne jest ukończenie stosownego wieku, do bycia szachistą konieczne są określone umiejętności. Do tego, żeby być w Community, nie jest potrzebne nic.
Można być starym, młodym, zdrowym, chorym, zielonym, różowym albo niebieskim, można być z Kenii albo z Łotwy, można przyjść na spotkanie Community raz i nie wrócić więcej, a można i codziennie korzystać z tego, co Community ma do zaoferowania.My skłaniamy się coraz bardziej do tej drugiej opcji.
Jak to działa?
Wszystko zaczęło się od tego, że w listopadzie zeszłego roku wpadłam w bezdenny dół psychiczny z nostalgią w tle i zaczęłam bardzo intensywnie szukać dla siebie i Agaty miejsca w otaczającej mnie rzeczywistości w kratkę. Pośród bardzo wielu propozycji kontaktu z ludźmi wybrałam coś, co się nazywa bezpretensjonalnie "Chat Cafe" i stanowi część organizacji pod nazwą Pilton Community Health Project. Pilton- to nazwa dzielnicy, w której mieszkam. Miła pani w recepcji powiedziała, po wysłuchaniu opowieści o moich problemach, żebym po prostu przyszła w czwartek na Chat Cafe, gdzie się spotyka Community. Po długiej walce wewnętrznej i pokonaniu oporów, związanych z dość w dalszym ciągu ubogim słownictwem angielskim, wybrałam się z Agatą na pierwsze spotkanie. Zetknęłyśmy się tam z wieżą Babel-miksem kolorów, języków, kultur i obyczajów, ze zróżnicowniem pod względem wieku, pochodzenia i wykształcenia, które to wszystkie czynniki okazały się nie mieć najmniejszego znaczenia. Ludzi spotykających się co czwartek- raptem na półtorej godziny- łączy po prostu chęć bycia razem, uczestniczenia we wspólnych przedsięwzięciach, no i na ogół bliskie sąsiedztwo.

Bliskie (i dobre) sąsiedztwo to klucz do dobrego funkcjonowania tu w Edynburgu: dobry sąsiad to coś ważniejszego niż dobry - dajmy na to- Polak czy prawdziwy Szkot. Moimi dobrymi sąsiadami są: Rumuni, Filipińczycy, Szkoci, Litwini, Egipcjanie, Niemcy, Francuzi, Bengalczycy, Polacy, Kenijczycy i nie wiem, kto jeszcze.Okazało się, że przynależność do wspólnoty z tytułu sąsiedztwa sprawdza się w moim przypadku  o wiele lepiej niż przynależność do wspólnot z tytułu religii czy narodowości.

Nasze spotkania mają bardzo prosty charakter- na każde z nich kto inny przygotowuje dla wszystkich coś do jedzenia. Dzięki temu próbowałam niezwykłych, orientalnych smaków w najlepszym, domowym wydaniu. Od dwóch prowadzących (Ania-Polka i Julie- Szkotka) dowiadujemy się, co w najbliższym czasie dzieje się ciekawego w okolicy, albo co możemy robić wspólnie jako grupa.
Ania i Julie- planują i organizują

 Z tego tytułu byłyśmy już z Agatą na różnych wycieczkach-na farmie, w Galerii w Glasgow, na zajęciach w pracowni ceramicznej, na pikniku nad morzem itp. itd.
Dzięki tym spotkaniom poznałam dziewczyny- w moim wieku i nie tylko - z którymi spotykam się zupełnie prywatnie i wymieniam doświadczeniami, związanymi z ciągle jeszcze zaskakującą, szkocką rzeczywistością. Znlazła tam też miejsce Agata, której niepełnosprawność nie jest  - w tym nagromadzeniu inności- jakimkolwiek problemem.
Przymierze polsko- filipińskie

Istotną sprawą jest również to, że wszystkie organizacje społeczne, działające w tej dzielnicy utrzymują ze sobą ścisły kontakt i przekazują sobie informacje- w tym informacje na temat "klientów". Dzięki temu mogę powiedzieć, że nie jesteśmy z Agatą  anonimowe. Zna nas Sandra z biblioteki, Memes z Health Project, Lynn z Wardieburn Neighbourhood Centre, Gerry z North Edinburgh Art Centre i wielu, wielu innych. W ciągu pół roku poznałm  tylu znajomych z sąsiedztwa, z którymi się pozdrawiam i ucinam "small- talki", ilu nie udało mi się w ciągu 10 lat na Ursynowie.
                                     Community Garden- dla swoich i gości
Co poniedziałek chodzę z Agatą do tzw. community garden,w którym sadzimy, podlewamy i poznajemy się nawzajem.. We wtorki jeździmy na zajęcia z ceramiki, gdzie- jak nigdy dotąd - jesteśmy jedynymi cudzoziemkami (cóż za archaiczne słowo!) pośród Szkotów, ale jakoś nie doświadczamy poczucia obcości. Na środę mamy zaproszenie do kolejnej grupy bardzo otwartej w kolejnym "centrum sąsiedzkim", a w czwartki- wiadomo....
                                                 

Staram się też robić coś "dla Community". W czerwcu ma mieć miejsce coś w rodzaju dzielnicowego festynu o bardzo multikulturowym charakterze. Zgłosiłam nasz akces w grupie zajmującej się stroną kulinarną i dekoracyjną przedsięwzięcia- mam zamiar pokazać wzory łowickie. Biorę też udział w grupie organizującej przyszły Dzień Kobiet.
                                   

To wszystko, o czym piszę,jest dla mnie nieustającą lekcją angielskiego, lekcją wdzięczności i pokory. Po raz pierwszy w życiu znalazłam upust dla swojej prospołecznej żyłki i doświadczyłam, że robienie czegoś dla innych daje mi potężny ładunek energii, tak jak robienie czegoś dla pieniędzy (patrz tłumaczenia;)) wysysa ze mnie energię do cna.
Czuję się lekka, nie zastanawiając się, kto jest "wiocha", a kto "warszawka", kto z dyplomem, a kto bez, kto z Zachodu, a kto ze Wschodu, czyli po prostu- kto lepszy, a kto gorszy.
Bo Equality to- po Community- kolejna specjalność kraju w wielobarwną kratkę...