poniedziałek, 9 maja 2016

We- the Community




Obraz naszego szkockiego życia nie byłby pełny, gdybym nie napisała o Community. Już od dawna zbierałam się, żeby nakreślić portret czegoś, w czym uczestniczę razem z Agatą mniej więcej od listopada zeszłego roku. Przetłumaczenie tego słowa na polski jest proste: to wspólnota, jednakże skojarzenia mogą być mylące- czy to może  wspólnota mieszkaniowa, albo- nie daj Boże- religijna? Nic z tych rzeczy. Community- to najbardziej otwarta i demokratyczna forma wspólnego bytu, z jaką w ciągu mojego, dość już długiego życia, zdarzyło mi się zetknąć. Do bycia małżonkami potrzeba aktu małżeństwa, do bycia seniorem potrzebne jest ukończenie stosownego wieku, do bycia szachistą konieczne są określone umiejętności. Do tego, żeby być w Community, nie jest potrzebne nic.
Można być starym, młodym, zdrowym, chorym, zielonym, różowym albo niebieskim, można być z Kenii albo z Łotwy, można przyjść na spotkanie Community raz i nie wrócić więcej, a można i codziennie korzystać z tego, co Community ma do zaoferowania.My skłaniamy się coraz bardziej do tej drugiej opcji.
Jak to działa?
Wszystko zaczęło się od tego, że w listopadzie zeszłego roku wpadłam w bezdenny dół psychiczny z nostalgią w tle i zaczęłam bardzo intensywnie szukać dla siebie i Agaty miejsca w otaczającej mnie rzeczywistości w kratkę. Pośród bardzo wielu propozycji kontaktu z ludźmi wybrałam coś, co się nazywa bezpretensjonalnie "Chat Cafe" i stanowi część organizacji pod nazwą Pilton Community Health Project. Pilton- to nazwa dzielnicy, w której mieszkam. Miła pani w recepcji powiedziała, po wysłuchaniu opowieści o moich problemach, żebym po prostu przyszła w czwartek na Chat Cafe, gdzie się spotyka Community. Po długiej walce wewnętrznej i pokonaniu oporów, związanych z dość w dalszym ciągu ubogim słownictwem angielskim, wybrałam się z Agatą na pierwsze spotkanie. Zetknęłyśmy się tam z wieżą Babel-miksem kolorów, języków, kultur i obyczajów, ze zróżnicowniem pod względem wieku, pochodzenia i wykształcenia, które to wszystkie czynniki okazały się nie mieć najmniejszego znaczenia. Ludzi spotykających się co czwartek- raptem na półtorej godziny- łączy po prostu chęć bycia razem, uczestniczenia we wspólnych przedsięwzięciach, no i na ogół bliskie sąsiedztwo.

Bliskie (i dobre) sąsiedztwo to klucz do dobrego funkcjonowania tu w Edynburgu: dobry sąsiad to coś ważniejszego niż dobry - dajmy na to- Polak czy prawdziwy Szkot. Moimi dobrymi sąsiadami są: Rumuni, Filipińczycy, Szkoci, Litwini, Egipcjanie, Niemcy, Francuzi, Bengalczycy, Polacy, Kenijczycy i nie wiem, kto jeszcze.Okazało się, że przynależność do wspólnoty z tytułu sąsiedztwa sprawdza się w moim przypadku  o wiele lepiej niż przynależność do wspólnot z tytułu religii czy narodowości.

Nasze spotkania mają bardzo prosty charakter- na każde z nich kto inny przygotowuje dla wszystkich coś do jedzenia. Dzięki temu próbowałam niezwykłych, orientalnych smaków w najlepszym, domowym wydaniu. Od dwóch prowadzących (Ania-Polka i Julie- Szkotka) dowiadujemy się, co w najbliższym czasie dzieje się ciekawego w okolicy, albo co możemy robić wspólnie jako grupa.
Ania i Julie- planują i organizują

 Z tego tytułu byłyśmy już z Agatą na różnych wycieczkach-na farmie, w Galerii w Glasgow, na zajęciach w pracowni ceramicznej, na pikniku nad morzem itp. itd.
Dzięki tym spotkaniom poznałam dziewczyny- w moim wieku i nie tylko - z którymi spotykam się zupełnie prywatnie i wymieniam doświadczeniami, związanymi z ciągle jeszcze zaskakującą, szkocką rzeczywistością. Znlazła tam też miejsce Agata, której niepełnosprawność nie jest  - w tym nagromadzeniu inności- jakimkolwiek problemem.
Przymierze polsko- filipińskie

Istotną sprawą jest również to, że wszystkie organizacje społeczne, działające w tej dzielnicy utrzymują ze sobą ścisły kontakt i przekazują sobie informacje- w tym informacje na temat "klientów". Dzięki temu mogę powiedzieć, że nie jesteśmy z Agatą  anonimowe. Zna nas Sandra z biblioteki, Memes z Health Project, Lynn z Wardieburn Neighbourhood Centre, Gerry z North Edinburgh Art Centre i wielu, wielu innych. W ciągu pół roku poznałm  tylu znajomych z sąsiedztwa, z którymi się pozdrawiam i ucinam "small- talki", ilu nie udało mi się w ciągu 10 lat na Ursynowie.
                                     Community Garden- dla swoich i gości
Co poniedziałek chodzę z Agatą do tzw. community garden,w którym sadzimy, podlewamy i poznajemy się nawzajem.. We wtorki jeździmy na zajęcia z ceramiki, gdzie- jak nigdy dotąd - jesteśmy jedynymi cudzoziemkami (cóż za archaiczne słowo!) pośród Szkotów, ale jakoś nie doświadczamy poczucia obcości. Na środę mamy zaproszenie do kolejnej grupy bardzo otwartej w kolejnym "centrum sąsiedzkim", a w czwartki- wiadomo....
                                                 

Staram się też robić coś "dla Community". W czerwcu ma mieć miejsce coś w rodzaju dzielnicowego festynu o bardzo multikulturowym charakterze. Zgłosiłam nasz akces w grupie zajmującej się stroną kulinarną i dekoracyjną przedsięwzięcia- mam zamiar pokazać wzory łowickie. Biorę też udział w grupie organizującej przyszły Dzień Kobiet.
                                   

To wszystko, o czym piszę,jest dla mnie nieustającą lekcją angielskiego, lekcją wdzięczności i pokory. Po raz pierwszy w życiu znalazłam upust dla swojej prospołecznej żyłki i doświadczyłam, że robienie czegoś dla innych daje mi potężny ładunek energii, tak jak robienie czegoś dla pieniędzy (patrz tłumaczenia;)) wysysa ze mnie energię do cna.
Czuję się lekka, nie zastanawiając się, kto jest "wiocha", a kto "warszawka", kto z dyplomem, a kto bez, kto z Zachodu, a kto ze Wschodu, czyli po prostu- kto lepszy, a kto gorszy.
Bo Equality to- po Community- kolejna specjalność kraju w wielobarwną kratkę...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz