czwartek, 23 października 2014

Moja szkocka historia




Jutro zaczyna się w Edynburgu Międzynarodowy Festiwal Opowiadania Historii (Storytelling) czy też ładniej Festiwal Opowieści, bo jak się okazuje wszelkie gawędy czy bajania wracają do łask, a ludzie chcą  być słuchani i słuchać.
Bo przecież- jak wiadomo- każdy ma swoją opowieść…
Moja szkocka opowieść zaczęła się równo cztery miesiące temu i nawet miałam zamiar po upływie symbolicznych „stu dni” zrobić podsumowanie, ale na przeszkodzie stanęła technika. Jestem uzależniona od klawiatury komputera i od przekazywania światu w czasie rzeczywistym swoich przeżyć, spostrzeżeń i migawek. Uzbierało się już więcej niż 100 dni, a i obserwacji tez niemało.
Pierwsze pytanie, jakie sobie zadałam to, czy czuję się w Szkocji dobrze. Tak, czuję się dobrze i to nie tylko dlatego, że jako rodzina jesteśmy razem. Czuję się tu dobrze na ulicy, w sklepie, w muzeum czy w kawiarni i- jak dotąd- nie doświadczyłam jakiegoś dojmującego poczucia obcości. Nie wiem na czym ten fenomen polega, choć wiem, że podobne odczucia ma wielu Polaków i nie tylko Polaków. Mogę tylko przypuszczać, że dzieje się tak dlatego, że Szkotom bardzo daleko jest do tego wyidealizowanego u nas „Zachodu”, do którego – nie wiedzieć po co- aspirujemy. Nic tu nie jest sterylne, dopięte na ostatni guzik czy akuratne. Kiedy moja młoda znajoma napisała, że zazdrości mi, że mogę przebywać w „czystym, uporządkowanym i dobrze zarządzanym kraju”- to zdumiałam się, że do dziś mogą jeszcze u nas funkcjonować takie mity, które ja pamiętam z PRLu.
Nie będę się rozpisywać w szczegółach o moich perypetiach związanych z pralką, licznikiem elektrycznym czy Internetem- mogłabym edynburskiemu festiwalowi dostarczyć niejednej „story”- dość na tym, że paradoksalnie w owej „swojskości o ludzkim obliczu” chyba czujemy się jak u siebie i nie musimy mieć kompleksów. Jeśli jeszcze do tego dołoży się magiczne, wszechobecne słowo- klucz do kodu zachowań społecznych- a mianowicie „sorry”- to Szkocja i Edynburg jawią się jednymi z najmilszych miejsc na ziemi.


Kolejne pytanie, jakie sobie zadałam, to czego mi brakuje w Edynburgu. Otóż w Edynburgu najbardziej brakuje mi Warszawy. Moi Rodzice znaleźli się po wojnie w Opolu, po krótkim czasie wrócili do Warszawy, bo- jak mówili- Warszawa śniła im się po nocach.  Mnie nie tyle się śni, co raczej pojawia się natychmiast w chwilach zadumy czy relaksu. Pierwszy raz jestem tak długo poza domem i tęsknię za miejscami, klimatami, zapachami i smakami. Poza tym- jak każdy rodowity warszawiak- mam do swojego miasta stosunek niezwykle sentymentalny i osobisty- i fakt, że nie było i nie będzie mnie w dwóch dniach najintensywniejszego doświadczania warszawskości- tj. 1 sierpnia i 1 listopada- napawa mnie nostalgią.

Warszawa i Edynburg- to dwie stolice o podobnej liczbie mieszkańców. Warszawa jest miastem zdecydowanie czystszym, nowocześniejszym i wygodniejszym do życia. Edynburgowi obce są takie wymysły jak ścieżki rowerowe, veturilo, metro czy sortowanie śmieci. Edynburg jest pięknym miastem, o wspaniałej atmosferze, wpisanym na listę dziedzictwa światowego. Jednak-mimo ogromnej sympatii do Szkotów, muszę z przykrością stwierdzić, że Edynburg jest po prostu brudny . Mam nawyk fotografowania wyłącznie rzeczy pięknych, ale powstał mi w głowie taki zamysł, żeby zrobić album pod nazwą „Lewa strona Edynburga”. Mój sąsiad z Symfonii powiedział, że Edynburg to takie trochę „bandyckie miasto”. Chyba wiem co miał na myśli, ale tu nawet bandyci mówią „sorry”…

Kolejna kwestia do której spróbuję się odnieść to Polak w Szkocji. Uogólnienia to ryzykowna sprawa, ale jedno po czterech miesiącach mogę stwierdzić: wszyscy Polacy, z którymi się tu zetknęłam mają jedną cechę wspólną: narzekają na Polaków. Jeśli chodzi o nasze osobiste doświadczenia- to spektrum jest szerokie- od bardzo pozytywnych po te, w których spełnia się najczarniejszy sen o „rodaku zagranicą”. Tak czy inaczej mój egalitaryzm nie raz był wystawiony na ciężką próbę i bardzo się musiałam zmagać ze sobą, żeby nie określać kogoś z mojej nacji słowem „wiocha” czy „burak”.


Tutaj- w tyglu narodów- podkreślanie swojej narodowości jako czegoś nadzwyczajnego i odmiennego jest po prostu nie na miejscu. Tożsamość narodowa ulega przetasowaniu- jeśli już muszę się czuć jako reprezentantka jakiejś szerokości geograficznej, to tu najbardziej czuję się Warszawianką i Europejką, a jeszcze bardziej Earth Citizen. To bardzo ożywcza świadomość- to tak, jakby pozbyć się jakiegoś balastu, żeby nie powiedzieć garbu.

Tak czy inaczej wdzięczna jestem losowi, że przyszło mi doświadczać w drugiej połowie życia innych krajobrazów, nowych ludzi i miejsc. Dzięki temu, mając tyle lat ile mam, ciągle jeszcze mogę powiedzieć, że w życiu wszystko może się zdarzyć.....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz