środa, 3 września 2014

Sco@tBlog czyli Notatnik Edynburski


Mimo zaawansowanej średniowieczności świat mnie w dalszym ciągu - a nawet coraz bardziej- zachwyca, zaskakuje i oczarowuje.
Fotografuję to, co wydaje mi się piękne. 
Przyroda fascynuje mnie najbardziej- staję się coraz bardziej człowiekiem Natury, a coraz mniej Kultury (choćby nie wiem jak obrazoburczo to zabrzmiało), a najmniej Cywilizacji.
Moim marzeniem jest podróż na Alaskę.
Życie mi pokazało, że można znaleźć się i znaleźć szczęście tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy.


 Jestem w Edynburgu od kilku miesięcy i gdyby ktoś roku temu mi powiedział, że ostatnią ćwiartkę mojego życia rozpocznę od „szkockiej przygody”, uznałabym to za śmieszne i nierealne. Kiedy się dobiega sześćdziesiątki, człowiek liczy (na) emeryturę, niańczy wnuki i narzeka. W moim życiu na żadne z tych trzech zajęć jak na razie nie ma miejsca.
„Change is the only constant”- takie jest motto przewspaniałej, edynburskiej  wystawy “Our Dynamic Earth”- i ja się z nim całkowicie utożsamiam.
Nie poczuwam się w żadnym wypadku do bycia emigrantką- to pojęcie w czasach otwartych granic wydaje mi się archaiczne.
Miejsce, w którym przyszło mi teraz mieszkać- całe szczęście z mężem i córką- staram się w miarę możliwości  „udomowić”.  Taka to już moja potrzeba, że jeśli gdzieś zatrzymuję się dłużej niż na jeden dzień- to wiję gniazdko. Edynburg – i chyba cała Brytania- stwarza pod tym względem wiele możliwości. Przemierzyłam już kilkakrotnie cały Sunday Market, North Bridge, Great Junction Street oraz Kerr Street z ich Charity Shops , gdzie znalazłam podstawki, zasłonki, poduszki, wazoniki i ramki, ocieplające nasze mieszkanie.
Sytuacja, której doświadczam, ma chyba coś wspólnego z przeżyciami pionierów. Budujemy tu naszą egzystencję, zaczynając prawie od zera i raptem okazuje się, że obywamy się bez bardzo wielu rzeczy, które w Warszawie wydawały się niezbędne. Wystarczą dwa ręczniki, prane na zmianę, a nie dziesięć, z mężem mieszczę się z ciuchami w jednej małej szafie, a nie w dwóch przepastnych „komandorach”. Jedzenie się nie marnuje, a taka rzecz, jak opakowanie po lodach, zyskuje kolejne, wielokrotne zastosowanie. To bardzo ożywcze i praktyczne- swego rodzaju recycling i minimalizm w jednym.
Oswajam też edynburską rzeczywistość za pomocą aparatu fotograficznego- w Edynburgu jest co fotografować, teraz w czasie Fringe, ale też poza sezonem. Mam oczywiście swoją „Galerię Typów Szkockich”, obrazki z Fringe i nostalgiczne widoki znad Zatoki. Obwieszam nimi ściany w naszym szkockim mieszkaniu, żeby oczy przywykły i do takich krajobrazów, a nie tylko do mazowieckich wierzb…Kto wie, ile czasu przyjdzie mi tu mieszkać, ile razy wracać, a chciałabym wracać tak jak do Warszawy- czyli do domu.



Tęsknota za Warszawą, psem i mieszkaniem- a jakże pojawia się i pozwalam jej swobodnie płynąć, nie upychając rozpaczliwie na dnie świadomości.
Żeby się poczuć bardziej u siebie, staramy się wszyscy troje istnieć w życiu małej wspólnoty, jaką są mieszkańcy naszego domu. Doglądamy wspólnie ogrodu, zbieramy śmieci przy naszym ogrodzeniu, pilnujemy grafiku wystawiania pojemników i myjemy klatkę schodową.
Kiedy przyjeżdża się w nowe miejsce, trudno się oprzeć porównaniom, choć z mojego punktu widzenia prowadzą one donikąd. Równie dużo z tego, co w Polsce, przeniosłabym do Szkocji i odwrotnie.
Kiedyś rozmawiałam w Polsce z Chorwatką, która uciekła do nas przed wojną na Bałkanach i zapytałam ją, jak się odnalazła tu w Polsce? Odpowiedziała mi, że sposób jest jeden- szanować obyczaje kraju, w którym chce się zamieszkać. Ja też tak to widzę- oczami późnej „emigrantki” w późnym wieku.



PS. I jeszcze anegdota:

Szłam sobie dzisiaj naszym stałym szlakiem spacerowym nad Zatokę wzdłuż płotu, za którym są chaszcze, zagajniki i generalnie dziki teren. Mijała mnie pani z pieskiem, pozdrowiłyśmy się uprzejmie, bo taki tu miły obyczaj, i pani zagadała coś do mnie w miejscowym dialekcie, którego ja ani w ząb (dodam, że nie chodzi o angielski). Poprosiłam ją grzecznie, żeby powtórzyła slowly, bo ja jestem stranger. Pani się zasępiła, pokazując na teren za płotem: "Mhm....deer.....family......RUDOLPH THE RED NOSE!"
No i od razu rozumiałam.:))

1 komentarz:

  1. Podzielam marzenia o zobaczeniu Alaski! zorza polarna musi być zjawiskiem natury zapierającym dech w piersi! wielkie pozdrowienia z Warszawy!

    OdpowiedzUsuń