W żadnym wypadku nie jestem koneserką malarstwa. Jako tako
rozróżniam poszczególne epoki i style, natomiast moje ucho jest zdecydowanie
wrażliwsze niż moje oko – muzykę wielbię, przeżywam i odczuwam o wiele mocniej.
Skłamałabym natomiast twierdząc, że sztuki piękne mnie „nie
ruszają”. Dobrze się czuję w otoczeniu obrazów, w „świątyniach sztuki”, ale
dzieła trafiają do mnie niezwykle wybiórczo, żeby nie powiedzieć przypadkowo.
Nie mam ulubionych malarzy, czy ulubionych epok. Czasem jakiś obraz mnie
zachwyci, rozbawi, wzruszy. Czasem rzuci mi się w oczy jakiś wyjątkowy
szczegół, czasem oryginalny temat, albo kunszt w wyrażaniu ludzkich emocji.
Edynburg ma sporo do zaoferowania miłośnikom sztuk pięknych.
Jest Szkocka Galeria Narodowa, jest Szkocka Galeria Portretu, jest Centrum
Sztuki Współczesnej oraz wiele pomniejszych galerii, muzeów i sal wystawowych.
Ja najchętniej odwiedzam Szkocką Galerię Narodową, bo to
niezwykle przyjazne miejsce dla wszystkich, nie tylko dla znawców malarstwa.
Można tam w schowku zostawić na cały dzień ciężki plecak, można wypić kawę i
posiedzieć z laptopem , a potem nieśpiesznie przejść się po salach i poobcować
z Rembrandtem, da Vinci, El Greco i Rubensem. Szkocka Galeria Narodowa ma w
swoich zasobach dzieła tych największych, które są na wyciągnięcie ręki, bez
szyb pancernych i bez tłumu przewalających się turystów.
Jednak dziwnym trafem ja zatrzymuję się przy obrazach, które
wyszły spod pędzla tych mniej znanych i
wracam do nich za każdym razem, kiedy tam jestem.
Oto niezwykle subiektywny wybór obrazów z mojej ulubionej edynburskiej galerii,
podyktowany nie tyle jakimiś kryteriami, co raczej ich brakiem. Taki mój niewymuszony spacerek ze sztuką.
Moim ukochanym obrazem jest
„Chłopiec z (jakbyśmy to dziś określili) podręcznikiem szkolnym”. Obraz ten
mnie wzrusza i uruchamia wyobraźnię. Wiesio powiedział, że za tym chłopcem stoi
belfer z rózgą. Chłopczyk jest bladziutki, ma poogryzane paznokcie, a jego
myśli błądzą gdzieś z dala od mądrości, zawartych w książce. A może boi się
jutrzejszego dnia i surowego belfra?
Zupełnie inny nastrój- choć też chodzi o naukę- ma scenka
rodzajowa pędzla holenderskiego malarza, przedstawiająca szkołę dla chłopców i
dziewcząt. Znakomicie sportretowany jest pan nauczyciel, z którego emanuje
tyleż znudzenia, co przeświadczenia o swojej ważności. Jak widać „od roboty” jest pani nauczycielka, a dzieci?
Dzieci głównie tworzą chaos i wolą zajmować się czym innym. Brzmi znajomo?
Przed przyjazdem do Edi nie znałam prawie malarstwa
brytyjskiego (no może poza Turnerem), a tu na miejscu okazało się, że powoli
staję się wielbicielką niektórych miejscowych artystów. Z przyjemnością
zatrzymuję się przy obrazach Allana Ramsaya, a szczególnie przy portrecie Anny
Arnot.
Podoba mi się spokój i łagodność tej damy i pastelowa aura, jaka ją
otacza. Tuż obok niej wisi obraz pt. „Dziewczynka z nieżywym kanarkiem”
wymienionego już J-B. Gruezego, który najwyraźniej upodobał sobie dzieci z ich
rozterkami i smutkami. Może i scena banalna, a i tragedia wydumana, ale dla mnie ten portret ma dużo uroku i nastroju.
I żaby pozostać przy dzieciach- wprawdzie z zupełnie innej
epoki- ale też odwołujący się do dziecięcego świata przeżyć jest „Sen na jawie”.
Dzieci śnią na jawie, budują swój własny świat i mają sekrety po to, by wymknąć się choć na chwilę z
kontrolowanej przez dorosłych rzeczywistości- tak jak tu- wymknęły się do
„tajemniczego ogrodu”.
Moja galeria byłaby niepełna, gdyby nie było tu obrazu
wybranego przez Agatę. Agata wybrała oczywiście obraz z kotem, a konkretnie
sielską scenkę francuskiego malarza F. Bouchera. Mnie też ten sielski widoczek się podoba-
chciałabym być na miejscu tej damy, odpoczywać „na łonie”,a na swoim łonie mieć
kotka. Ot takie senne
marzenie w słoneczny dzionek.
I jeszcze jedno marzenie, uwiecznione na płótnie- to
„Alegoria melancholii” L. Cranacha. Tu uderzyło mnie odniesienie do czasów
współczesnych. Dziś ten obraz mógłby być zatytułowany „Baby- Blues”. Wieki
mijają, a marzenia wciąż te same… Z jednej strony dzieci, obowiązki, a z
drugiej tęsknota za „rycerzem na białym koniu”.
Jak do tej pory wychodzi na to, że najbardziej w malarstwie
lubię dzieci i damy. Wobec tego na koniec nieco inne klimaty. Zupełnie
niespodziewanie poruszył mnie obraz przedstawiający Marcina Lutra. Bycie Lutrem
to niełatwa sprawa- stąd bladość lica, podkrążone oczy, a w nich gorączka. To
portret zwykłego człowieka, który boi się, że zadanie, którego się podjął, może
go przerosnąć. Oj, niejeden raz w życiu byłam Lutrem…
I na koniec- jakżeby inaczej: portret szkockiej rodziny.
Mama pozostaje w cieniu (choć ten cień to właśnie sprawa nadmiaru światła, padającego na
jej oblicze), córeczka swobodnie oparta o oboje rodziców, a tata- pozornie
surowy i o grubo ciosanych rysach- nie jest chyba tyranem dla swoich pań,
natomiast kolor jego twarzy zdradza zamiłowanie do mocnych trunków, a pokaźna
postura- do sutego jadła. Jednym słowem- do tego wszystkiego, w czym Szkoci
gustują po dziś dzień łącznie ze swobodą w gestach i słowach.
To już prawie koniec
mojego spaceru. Wielkiego malarstwa nie byłoby oczywiście bez motywów sakralnych. Tak się jakoś składa, że zatrzymuję się na dłużej przy portretach
zwykłych śmiertelników. Jedyny obraz „z kościołem w tle”, który na dłużej
skupił moją uwagę, to „Chrystus w domu Marii i Marty”. Może dlatego, że ta przypowieść zawsze
wydawała mi się przejmująca (ech, siostrzyczki…), a poza tym tu Jezus wpadł po
prostu do dziewczyn na pogawędkę- a nie po to, żeby im prawić kazania i
wymądrzać się. One też go traktują po przyjacielsku i – nomen omen- bez
nabożeństwa. Choć tyle ważnego ma im do przekazania….
Pewnie wkrótce znowu wrócę do Galerii, żeby pospacerować ze sztuką.
Bo sztuka, podobnie jak przyroda- zapewnia mi jaką taką równowagę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz